Emocje są czasem nawet spore, jak w wypadku pierwszej spośród ogłoszonych, zdecydowanie najjaśniejszej z zaproszonych gwiazd – Muse.
Brytyjczyków można albo kochać, albo nienawidzić. – Kiedy słucham jego głosu, czuje się, jakby ktoś łaskotał moje przyrodzenie piórkiem – tak sposób śpiewania lidera Matta Bellamy’ego skomentował nieżyjący już Pete Steele z formacji Type O Negative.
Ale mniejsza o frontmana, bo trzeba przyznać, że calutkie Muse prezentuje się teatralnie, ekscentrycznie, niedorzecznie i... porywająco. “Hard core art rock” – tak nazywają uprawiany przez zespół styl krytycy. Nie da się jednak nie zauważyć jasnych odwołań do muzyki legendarnych kapel Queen i Laibach.
To trudna sztuka, by łącząc miłość do progresywnych brzmień, umieć operować muzyką klasyczną, a nawiązując do tanga czy country trafić z tym całym majdanem na ścieżkę dźwiękową “Zmierzchu”, arcygłośnego filmu o wampirach z wydepilowanymi klatkami piersiowymi. W pierwszej lidze gitarowej alternatywy nie ma też innej grupy, którą polski komentator konkursu Eurowizji porównywałby do rywalizujących w jego ramach zawodników.
Kto przyjedzie na Coke Live Music Festival z myślą o Muse, powinien doskonale bawić się także na koncercie rockowoelektronicznego The Big Pink, często zresztą rozgrzewającego publiczność przed występami bardziej znanych (na razie) kolegów.