Najlepszy brytyjski muzyk, o którym wielu nigdy nie słyszało. Takie zdanie pojawia się w recenzjach dokonań Stevena Wilsona. Recenzjach wyłącznie entuzjastycznych. Choć zabrzmi to przewrotnie, ale opinia o specyficznej popularności Wilsona, to chyba najlepsza reklama tego znakomitego artysty.
Steven Wilson przypomina trochę postać nieodżałowanego Allana Holdswortha, gitarzystę, którego geniuszem nazywali koledzy po fachu. Guru, ale wielu o nim nigdy nie słyszało. Podobnie jest z Wilsonem. To wizjoner muzyki rockowej, człowiek, który ma coś artystycznie do pokazania światu.
Jego płyty solowe, a regularnie publikuje je od czasu rozwiązania formacji Porcupine Tree i Blackfield, to swoiste powieści, w których każdy utwór to osobny rozdział. Dezinformacja i manipulacja mediów, zagubienie w dzisiejszym świecie – to częste tematy jego utworów.
Nie są to są zwyczajne piosenki, bo przebój „Pariah" z ostatniego krążka „To The Bone", w którym liderowi towarzyszy Ninet Tayeb, wokalistka o głosie „wczesnej Edyty Bartosiewicz", to przysłowiowa jaskółka, która nie czyni wiosny.
Typowe kompozycje Wilsona to rozbudowane formalnie formy, wpisujące się w najciekawszy nurt prog-rocka. A mozolna praca w studiu nagraniowym w jego wypadku możliwa jest do przeniesienia na koncertowa scenę.