"Rz": Zapowiada pan pożegnanie z Don Giovannim. To prawda?
Mariusz Kwiecień:
Nie rozstanę się z nim gwałtownie, ale przestawiam się na muzykę liryczno-dramatyczną. Pozostanę przy Onieginie, z oper rosyjskich chciałbym dodać Mazepę i kniazia Igora, na pewno będzie Posa z „Don Carlosa" czy Germont-ojciec w „Traviacie", a w pewnym momencie chciałbym dojść do „Balu maskowego". W ciągu pięciu, sześciu lat zmieni się mój repertuar, choć na Don Giovanniego mam podpisane kontrakty w Londynie, Paryżu czy Chicago, a nawet w Barcelonie na 2017 rok.
Do warszawskiej inscenizacji wrócił pan po dziewięciu latach od premiery. Kiedy czuł pan, że Don Giovanni jest pana rówieśnikiem? Wtedy czy teraz?
Zawsze jestem nim po trochu, ale wtedy myślałem, że to młodzik pełen energii. Kolejne rozmowy z reżyserami, moje lektury, a zwłaszcza doświadczenia życiowe spowodowały, że zacząłem inaczej na niego patrzeć. W tej chwili jest mi bardziej bliski, łączy nas wiek i emocjonalne podejście do życia. Przeszedłem już przez takie sytuacje, kiedy wydawało mi się, że uderzam głową w ścianę i muszę zrobić coś bardziej nowego, by nie podążać wyłącznie rutynową ścieżką. Don Giovanniego też musiała nudzić życiowa stagnacja. Spotkanie ze śmiercią było dla niego czymś ekscytującym, a każdy kolejny sukces erotyczny traktował jak lekarstwo na nudę.