– W świecie, w którym nie ma sentymentów, coraz bardziej tęsknimy do sentymentalnych nagrań w stylu retro – mówi Anita Lipnicka, która śpiewa na wydanej w tym tygodniu płycie „Siódme niebo" zespołu Voice Band z przedwojennymi szlagierami polskimi i zagranicznymi. – Zainteresowanie przeszłością bierze się również stąd, że nasza rzeczywistość jest poszatkowana i chaotyczna. Toniemy w nadmiarze muzycznych propozycji, lecz trzeba się sporo natrudzić, żeby dokopać się do czegoś wartościowego. A retro gwarantuje klarowność i estetyczny ład. Pozwala na chwilę wytchnienia, o którą dziś tak trudno.
Wyprawa Anity Lipnickiej w przeszłość nie skończyła się na nagraniu nowych wersji szlagierów „Zatańczmy jeszcze ten raz", „Ja się boję we dwoje być" czy „W siódmym niebie" . – Zainteresowałam się kulturą międzywojnia i jestem pewna, że gdybym miała wtedy 20–30 lat, na pewno kochałabym się w Adamie Astonie i tańczyła do muzyki orkiestry Warsa – mówi Anita Lipnicka. – A wszystko zaczęło się od zainteresowań mojego brata Arkadiusza Lipnickiego, tenora, który marzył o stworzeniu zespołu w stylu przedwojennych rewelersów. Spędził wiele czasu w archiwum Polskiego Radia na przesłuchiwaniu starych, zapomnianych dziś przebojów i założył Voice Band. Zauroczona klimatem tamtych nagrań postanowiłam wyprodukować płytę Voice Bandu.
Rodzinny powrót
Niedawno ukazał się album Janusza Radka „Z ust do ust". Wokalista, inspirując się muzyką lat trzydziestych, sam napisał i skomponował utwory w dawnym stylu.
– Współczesne technologie bywają przyczyną bylejakości w muzyce – uważa Janusz Radek. – Dzięki komputerom i programom elektronicznym prawie każdy może sklecić cztery beaty i udawać wielkiego muzyka. Na tym tle retro kojarzy się z czasami wielkich talentów, prawdziwych artystów, którzy nie tylko mieli głos, ale potrafili go użyć, a do tego dobrze prezentować się na estradzie. Przypomina mi się też wypowiedź Toma Jonesa. Wspominał, jak przez długi czas nie mógł znaleźć odpowiedniego repertuaru, bo miał zbyt potężny głos. Nie chcę się porównywać, ale mój kłopot jest podobny: żeby się wyśpiewać, muszę mieć ambitniejsze piosenki. Dlatego wybrałem swing. Słuchacze go lubią, a od wykonawców wymaga talentu i warsztatu. Swingowi nie każdy podoła.
Bywa, że w powrocie do minionych muzycznych epok chodzi nie tylko o zwykły sentyment. Ania Rusowicz, nagrywając album „Mój Big Bit", znalazła sposób na karierę, ale była to również okazja do muzycznego spotkania ze zmarłą mamą, wokalistką Adą Rusowicz. Ania, wykonując jej piosenki, postanowiła napisać w podobnym stylu nowe, własne.
– Próbowałam różnych stylistyk, byłam nawet didżejką, ale z powodów rodzinnych – retro mam w genach – mówi Ania Rusowicz. – Generalnie jestem konserwatywna: nie wszystko, co nowe, jest dobre. Nie dałam się zniewolić komórkom i komputerom. Wybieram starszą muzykę, kojarzy mi się z wolnością. Zdecydowałam się na starsze instrumenty oraz sprzęt nagraniowy, bo są wyższej klasy. To tak jak z mercedesami – dawne modele się trzymają, a nowe szybko rozpadają. W swoich wyborach nie jestem osamotniona. Zauważam, że coraz więcej muzyków gra i nagrywa w sposób tradycyjny, bo analogowe dźwięki brzmią po prostu lepiej – są bliższe natury. Nie bez znaczenia jest również to, że w przebojach retro najważniejsza jest melodia. Bez niej nie ma dobrej muzyki. Nowoczesne aranżacje jej nie zastąpią.
Z falą retro łączą się największe muzyczne odkrycia dwóch ostatnich dekad i płytowe bestsellery. Zaczęło się od Nory Jones, a potem przyszedł czas na Amy Winehouse, Duffy i Adele. Ostatnim krzykiem mody retro jest Lana del Rey, która wypłynęła na fali popularności seriali rozgrywających się na przełomie lat 50. i 60.