Janusz Majewski:
Andrzej, przystojny i pełen wdzięku, był jednym z czołowych amantów swego czasu. Ta etykieta do niego przylgnęła, zwłaszcza, że wtedy nawet w teatrze klasyfikowano wykonawców jako aktorów charakterystycznych lub amantów.
Można powiedzieć, że ja też obsadzałem go w swoich filmach jako amanta. Ale nie zapominajmy, że bohater „Zazdrości i medycyny" był lekarzem-chirurgiem, „Sprawy Gorgonowej" — prawnikiem, zaś telewizyjnej „Straconej nocy" — pisarzem. A więc inteligentem. To była prawdziwa skóra Andrzeja. On pochodził z dobrego, przedwojennego domu, był znakomicie wychowany i wykształcony, umiał się ubrać i zachować. Dzisiaj o takich ludziach mówi się „w starym stylu".
Andrzej należał do epoki, w której inteligenci byli dość licznie reprezentowani na ekranach. Kobiety wzdychały do mężczyzn takich jak Gary Cooper. Dzisiaj zauważają głównie zabijaków, silnych facetów, którzy najpierw walą w mordę, a potem idą się kochać. Dlatego współcześni amanci przypominają raczej bandziorów i plebejuszy. Andrzej był inny. Był świetnym aktorem, rozumiał, co grał. A kiedy się postarzał się, wspaniale wyglądał jako polski szlachcic.
W latach 60-tych, 70-tych często razem pracowaliśmy i byliśmy blisko zaprzyjaźnieni. Ja nie chodziłem codziennie, jak on, do stolika Tadeusza Konwickiego w Czytelniku, siadłem przy ich stoliku zaledwie kilka razy. Ale widywaliśmy się z Andrzejem i każde spotkanie było przyjemnością. Ostatni raz spotkaliśmy się w maju tego roku. Na Festiwalu Filmów Niezwykłych w Sandomierzu urządzono mi retrospektywę i Andrzej przyjechał z żoną. Mieszkaliśmy w jednym hotelu, jadaliśmy razem śniadania, piliśmy kawę. Miałem wrażenie, że był dość zniecierpliwony. Że życie go denerwuje, że stracił złudzenia. Ale mimo wszystko wydawał się chyba w swoim nowym związku szcżęśliwy.