Kiedy wieszam pranie i na siebie patrzę – moje oczy widzą codzienne umieranie jeszcze pojedynczego ciała, bo jeszcze się mieszczę w tej warunkującej rozstanie powłoce z papieru zwilżonego śliną. Nasze łodzie się miną (grymas uśmiechu), nasze łodzie się mienią (brokat i cekiny).
Jestem przekonany, że nic z tego nie wyjdzie. Zamknąć tego człowieka w jeden krótki tekst to zadanie więcej niż karkołomne. Pisał, nagrywał, kleił tekst, muzykę i obraz, a słowo i język były mu wprost obrzydliwie posłuszne. Operował fantastyczną polszczyzną, wzniosłą, ale nietracącą nigdy kontaktu z nagim życiem. Nawet jego SMS-y i e-maile znamionowała tak potworna lekkość języka, że wielu znanych mi poetów nie osiąga tejże w swoich najbardziej wypoconych dziełkach.
Pływał w języku, fikając fikołki i bawiąc się przy tym świetnie, co nie pozbawiało tych wierszy cięższego kalibru przemyśleń i bolesnej celności. Wiersze pisał migotliwe, lekkie i jakby od niechcenia, a jednak wymykające się czytelnikowi i często prowadzące go na manowce, by zaraz przeskoczyć z nim razem w olśnienie.
Ziemia nie rodzi góry, ziemia rodzi rzekę. Myślę o ryżu i nie mogę zasnąć. Niepotrzebne mi są wymyślne dania.
Kradzież to zakrycie. Liściem, czy owocem? Palę skręty. Za zakrętem dym. I ja pootwierałem te okna.