To, że odważyłem się zadać pytanie wierszem Młynarskiemu, uważam dziś za bezczelność. Oczywiście, że się przygotowałem. Pytanie napisałem w rytm felietonu „Miłe Panie i Panowie bardzo mili". To było wymyślone troszkę w rozpaczy. Bardzo chciałem poznać Wojciecha Młynarskiego i szukałem pretekstu do rozmowy z człowiekiem, którego uważam za swojego mistrza. Bałem się być banalny, dlatego wymyśliłem wierszowaną formę. Młynarski odpowiedział napisanym właśnie świątecznym utworem i zrobiła się kilkuminutowa rozmowa. Prawdę mówiąc, nie wiedziałem, że spowoduję w swoim życiu takie zamieszanie. Od razu zaproponowano mi audycję w Czwórce.
Mówi pan, że jest rodowitym warszawianinem urodzonym w Sanoku, ale źródła podają, że urodził się pan w Lesku.
Powiem więcej: urodziłem się w Lesku, a wychowywałem kilkaset metrów od Jeziora Solińskiego. Jednak z Sanokiem się najbardziej zżyłem. Tam chodziłem do podstawówki i liceum, zetknąłem z klimatem galicyjskiego miasteczka. Z przeszłością polską, ukraińską, austriacką i żydowską. W Sanoku jest cerkiew, co nie w każdym polskim mieście się zdarza. Potem dowiedziałem się, że tworzy u nas Zdzisław Beksiński, a w miejscowym muzeum są jego obrazy i jedna z największych kolekcji ikon w Europie. Największy wpływ mieli jednak na mnie ludzie – kresowi, o zdecydowanie zdystansowanym stosunku do życia. Dlatego, kiedy przyjechałem na studia do Warszawy, długo nie potrafiłem się pozbierać. Przez kilka pierwszych lat, chociaż pociąg do Sanoka jechał kilkanaście godzin, co dwa tygodnie, najrzadziej, musiałem wracać w rodzinne strony i pobyć tam, choć przez trochę soboty i niedzieli. Nigdy nie miałem małomiasteczkowego kompleksu. Warszawę polubiłem, bo spotkałem m.in. Stefanię Grodzieńską i Marię Czubaszek. No i znalazłem pracę.
Czy idąc na studia dziennikarskie, myślał pan o radiu?