Rz: Amerykańscy „Bogowie ulicy", serbski „Klip", polska „Drogówka". Hollywoodzki mainstream i europejskie kino z ambicjami. Różne filmy, kraje, a wszystkie wykorzystują efekt amatorskiej kamery, nagrań z komórek. Nowa moda czy demokratyzacja technologii?
Mariusz Grzegorzek:
To, czy coś jest mainstreamowe, czy offowe nie wynika z tego, jakich używa narzędzi, tylko z artystycznej postawy, odwagi, stosunku wobec świata. Istnieje wiele przykładów kina komercyjnego, które epatuje chropowatym obrazem, aby udawać niepokorne ambicje. Jest też wiele niskobudżetowych obrazów operujących zaskakująco luksusową estetyką. Tak naprawdę zaciera się podział na dostępny dla wybranych, profesjonalny sprzęt, który umożliwia robienie „prawdziwych" filmów, i warsztat amatorskiego artysty, którym może co najwyżej nakręcić półprodukt. Nowe techniczne możliwości powodują, że jakość obrazu filmowego jest wyłącznie artystycznym wyborem. Aparatem cyfrowym za 10 tysięcy złotych, czyli prawie za darmo, był kręcony serial „Dr House". Studenci naszej szkoły kręcą na tym samym sprzęcie (np. kamera RED) co David Fincher.
Czy taka perspektywa, że każdy może na swój użytek zostać reżyserem, zmienia sposób kształcenia w Filmówce?
Kiedyś szkoła była podstawowym, może nawet jedynym miejscem, gdzie przyszli reżyserzy zdobywali wiedzę o kręceniu filmów. Dzisiaj zakres inspiracji jest dużo szerszy, dostępność techniki powszechna, kryteria warsztatowe dużo mniej rygorystyczne. Za moich czasów oceniano nasze filmy pod kątem czysto technicznym: czy zmontowane plany się zgadzają, czy słychać dialogi, zdjęcia są ostre. Dziś tego typu kryteria nie są już aktualne. Rozwój filmowej formy wystrzelił w jakiś szalony kosmos. Szkoła filmowa pomaga zostać reżyserem, ale odciska na absolwencie mniejszy ślad niż kiedyś.