– Każdego artystę napędza obsesyjna chęć osiągnięcia ideału. Kiedy zaczynałem, myślałem, że jest w zasięgu ręki, dzisiaj wydaje mi się bardziej odległy. Możesz za nim podążać w nieskończoność. Weźmy Romana Polańskiego – facet ma prawie 80 lat, ubiegły rok był dla niego koszmarem, ale nakręcił jeden z najlepszych swoich filmów – „Autora widmo”! Takie podsumowania mają sens, kiedy artysta zejdzie już z tego świata.
Zastanawiał się pan kiedyś, ilu ludzi przychodzi na pana koncerty posłuchać muzyki, a ilu tylko po to, by zobaczyć fajerwerki i lasery?
– Myślę o tym niemal od pierwszych dni kariery. Kiedy nasi dziadkowie chcieli posłuchać muzyki, musieli iść na koncert. Dzisiaj muzyki możemy słuchać wszędzie: w domu, samochodzie, na ulicy. Stąd wzięły się oczekiwania wobec muzyki na żywo – wiążą się one zwykle z jej stroną wizualną. Przecież nie ma niczego seksownego w facecie, który stoi za komputerem. Zresztą nie wymyśliłem niczego nowego. A Verdi, Wagner? Stale współpracowali ze stolarzami czy z malarzami, tak ważny był dla nich wizualny aspekt prezentacji ich muzyki. Ja tylko miałem do dyspozycji lepszą technologię. Za mną poszli inni. Kiedy zaczynałem, The Rolling Stones czy U2 po prostu odgrywali piosenki, a dzisiaj ich koncerty to uczta dla oczu.
Decydując się na grę w zamkniętych pomieszczeniach, nie wywiesza pan białej flagi? Wielki Jarre wciśnięty w halę sportową...