Gdy skany zastąpią aktorów

Z reżyserem, gościem festiwalu gdyńskiego, o jego filmie „Kongres” rozmawia Barbara Hollender.

Aktualizacja: 11.09.2013 14:02 Publikacja: 11.09.2013 02:43

"Kongres"

"Kongres"

Foto: Gutek Film

„Kongres" jest zainspirowany prozą Stanisława Lema. Ale głównego bohatera jego opowiadania Ijona Tichy'ego zastąpiła aktorka Robin Wright. Skąd ten pomysł?

Zobacz galerię zdjęć


Ari Folman:

Opowiadanie Lema, które przeczytałem jako nastolatek, zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Potem wracałem do niego kilkakrotnie. A idea skrystalizowała się, kiedy przed pięcioma laty pojechałem do Cannes z „Walcem z Baszirem". Na targach mój agent pokazał mi starszą panią. Nie znałem jej. „Znasz" – powiedział. To była wielka gwiazda kina amerykańskiego lat 70. Bogini. Potem spotkałem ją na Bulwarze Croisette. Nikt się za nią nie oglądał. A mnie przez głowę zaczęły przelatywać jej filmy. Zdałem sobie sprawę, że dla mnie była wciąż piękną kobietą, jaka zachowała się na celuloidowej taśmie. Taka scena znalazła się potem w filmie. Gdy podstarzała Robin przyjeżdża na kongres, wszędzie wokół można dostrzec zwiastuny obrazów z jej zeskanowaną w młodości sylwetką. Syn pyta, czy ludzie ją poznają. „Nie, dzisiaj jestem dla nich tylko nieznaną staruszką" – odpowiada aktorka.

Wirtualne życie, przenikanie się rzeczywistości i wyobrażeń wywołanych przez środki halucynogenne w prozie Lema wpisywało się w gatunek science fiction. Po 40 latach ta wizja przestała być nierealna.

Te procesy galopują. Scenariusz „Kongresu" zacząłem pisać jeszcze przed premierą „Avatara" i wydawało mi się, że wymyślam coś niezwykłego. W pierwszej wersji tekstu scena skanowania aktorki była krótka. Robin leży, piknięcie aparatury i tyle. Głos oznajmia: „Skan gotowy". Kiedy przyjechałem do Los Angeles, szukałem maszyny z ex-rayem. Ale jeden z moich współpracowników powiedział: „Od dwóch lat mamy specjalne maszyny do skanowania". Następnego dnia patrzyłem na tę aparaturę. Tysiące świateł, setki kamer. Po dwóch minutach jesteś odwzorowany. To było dwa lata temu. Dzisiaj wszystko wygląda jeszcze nowocześniej. Jeśli widz nie wie, że aktor jest zeskanowany, nie domyśli się tego. Jeśli zrobienie filmu z awatarami okaże się choćby o 10 procent tańsze, bossowie studiów nie będą mieli żadnych wątpliwości, czy po tę technologię sięgnąć.

Ta wizja nie przeraża pana?

Mnie może tak. Ale jak kupuję nową komórkę, moim dzieciom zaledwie kilka minut zajmuje poznanie wszystkich aplikacji. Myśli pani, że za 15 lat będą zwracać uwagę czy w filmie występuje aktor czy jego skan? Będzie im to dokładnie obojętne. A że ci „wykonawcy" nie mają biografii, historii? Cóż to za różnica?

Pan jednak nie opiera się najnowocześniejszej technologii. Animacja jest w „Kongresie" tradycyjna, nie komputerowa. No i nie sięgnął pan po 3D.

Ze środkami, jakimi dysponujemy w Europie, nie mogłem myśleć o trójwymiarze. A poza tym nie lubię 3D. Pracowaliśmy w starym stylu. Nagraliśmy sceny z aktorami i przekazaliśmy materiały animatorom. Chcieliśmy, żeby rysunkowe postacie przypominały bohaterów, miały ich mimikę, gesty, sposób poruszania.

Robin Wright zaprzecza, że jest w tym filmie sobą, ale przecież jej bohaterka to starzejąca się aktorka, która kiedyś wystąpiła w „Forreście Gumpie", a dzisiaj odchodzi w zapomnienie. Ma też dzieci, które samotnie wychowuje.

Robin powiedziała mi: „Ta kobieta mogłaby się nazywać Janet Jones. Ale dobrze, dam ci swoje nazwisko, biografię i filmografię. Tylko pamiętaj, nie będę w filmie Robin Wright, ja ją zagram." Odpowiedziałem: „OK. Jeśli tak chcesz." I Robin naprawdę jest inna niż na ekranie, a w „Kongresie" wykreowała swoją postać. Ale i tak zawsze będę uważał, że jest niezwykle odważna.

U Lema walka o tożsamość jest skazana na porażkę. Pan pozostawia widzowi nadzieję.

„Kongres futurologiczny" był alegorią polskiego systemu w latach 60. Ja nie znam Polski z tamtego czasu. Wniosłem na plan swoje życie. Napisałem scenariusz jak grecką tragedię, w której bohaterka sprzedaje swoją osobowość diabłu, żeby pozostać młodą. Znajduje miłość i wyrzeka się jej, żeby odnaleźć syna, co się nie udaje. Ale potem człowiecza część mojej osobowości uznała, że to zbyt okrutne, że potrzebujemy katharsis. Moi producenci błagali o szczyptę nadziei. Mam miękki charakter i  zmieniłem zakończenie.

Dlaczego „Kongres" ma tylu producentów? Po sukcesie „Walca z Baszirem" trudno było znaleźć fundusze na film?

Bardzo trudno. Oczekiwano ode mnie nie s.f. z Robin Wright i Harveyem Keitlem, lecz kolejnego obrazu z Bliskiego Wschodu albo z Auschwitz. Tymczasem animacja jest droga, musieliśmy więc zbierać pieniądze w sześciu krajach. W Polsce współpracowałem z producentami z Opus Film i studiem w Bielsku-Białej. Znalazłem tam świetnych fachowców.

Powrót do kraju rodziców był dla pana ważny?

Często przyjeżdżam nad Wisłę, od pięciu lat mam polski paszport. Moi rodzice urodzili się w Łodzi, przeżyli Auschwitz. Wyjechali do Izraela dopiero w roku 1950. I, co ciekawe, wywieźli z Polski dobre wspomnienia. Tęsknili, a mnie i moją siostrę wychowywali w miłości do wszystkiego, co polskie. Pierwszy raz pojechaliśmy do kraju trzy tygodnie po upadku muru berlińskiego. Więc praca przy „Kongresie" to żaden powrót. W Polsce czuję się jak w domu.

Ari Folman reżyser, scenarzysta

Urodził się w 1963 roku w Hajfie, w rodzinie pochodzących z Polski Żydów. Na początku lat 80. służył w armii izraelskiej i brał udział w wojnie libańskiej. Zrobił filmy „Clara Hakedosha" (1996) i  „Made in Israel" (2001 roku). W 2008 roku rozliczył się z wojenną przeszłością, którą usiłował przez lata wyprzeć z pamięci, w animowanym dokumencie „Walc z Baszirem".

—bh

Animacja eksperymentalna i nie tylko

Szefowie Miramount Studios proponują aktorce Robin Wright, by sprzedała wytwórni swój wizerunek. Aktorka decyduje się na transakcję, bo potrzebuje pieniędzy na leczenie dziecka. Ta część filmu – aktorska, trwa około 50 minut. Potem akcja przenosi się o 20 lat później. Robin Wright jedzie na kongres futurologiczny, przekracza granicę stanu, gdzie wszystko jest już wirtualne. Zaczyna się animacja. Nad światem panuje Miramount Nagasaki, wielki koncern farmaceutyczny mający władzę nad ludzkimi emocjami. Jej szefowie ogłaszają następny etap rewolucji: każdy będzie mógł sam wybierać sobie leki, narkotyki, emocje i tworzyć filmy we własnej wyobraźni. 64-letnia Robin, która ma się zamienić w chemiczną formułę, zaczyna walczyć o prawo do niezależności. Robin Wright w roli aktorki imponuje odwagą, wzruszającą kreację tworzy Harvey Keitel jako jej menedżer. Animacja jest znacznie słabsza i zbyt długa. Jednak eksperyment ciekawy. Science fiction nie jest w polskim kinie popularne, ale w Gdyni będzie można obejrzeć 11 zapomnianych filmów tego gatunku.

—bh

Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"