Zeppelin znaczy śmierć - biografia Roberta Planta

Biografia ujawnia blaski i cienie życia Roberta Planta, wyjaśnia, dlaczego wokalista nie wróci już do zespołu.

Aktualizacja: 25.11.2014 07:47 Publikacja: 25.11.2014 01:15

Zeppelin znaczy śmierć - biografia Roberta Planta

Foto: ROL

10 grudnia 2007 roku po triumfalnym koncercie Led Zeppelin w londyńskiej hali O2 świat znowu stał przed zespołem otworem. W sali przyjęć, oprócz kolegów z grupy, czekała z gratulacjami cała śmietanka rocka – w tym Priscilla Presley, Paul McCartney i Mick Jagger.

Książka Paula Reesa ujawnia, co zrobił tamtego wieczoru Robert Plant. Po krótkim namyśle nie poszedł na ekskluzywne party, tylko pojechał do obskurnego tureckiego baru na przedmieściach, gdzie zamówił pół butelki wódki i talerz humusu. Opróżnił je w towarzystwie zakochanych par i gangsterów, postanawiając, że powrotu na stadiony świata największej legendy hard rocka nie będzie. Nie z jego udziałem.

Już wcześniej, w trakcie prób, między Page'em i Plantem dochodziło do napięć. Robert się często ulatniał, by promować album „Raising Sand" nagrany z Alison Krauss, który święcił niesamowite triumfy. Nie miał racji gimnazjalny nauczyciel Planta, który gdy zobaczył go na wagarach z papierosem w ustach, usunął ze szkoły, twierdząc, że niczego w życiu nie osiągnie. Już w 1975 roku nauczyciel mógł przeczytać w „The Financial Times", że jego uczeń wraz z kolegami z Led Zeppelin zarobił w ciągu roku 40 mln dolarów.

Ojcem chrzestnym grupy był Alexis Corner, z którym grali najwybitniejsi muzycy młodego pokolenia, w tym Jimmy Page i Robert Plant. Page jako muzyk sesyjny był już wtedy – w 1968 roku – krezusem. Mieszkał w przerobionym na studio hangarze, przed którym stał jego bentley. Plant widział więc na własne oczy, jak wygląda sukces.

Muzycy musieli jednak pokonać wiele barier. Page był starszy o cztery lata i bardziej wycofany niż towarzyski Robert. Połączyła ich sympatia do piosenki „Babe, I'm Gonna Leave You". Nagrali ją na pierwszej płycie, której produkcja kosztowała 1782 funty. Dziś mało kto wierzy, że żadna z brytyjskich wytwórni nie chciała podjąć się wydania albumu, a widownia na koncertach świeciła pustkami.

Zeppelinów uratowała wyprawa do Ameryki. Ahmet Ertegun, szef Atlantic Records, podpisał umowę z zaliczką 200 tysięcy dolarów. Menedżer Peter Grant wypłacił muzykom po 3 tys. funtów, a każdy z nich kupił sobie złotego jaguara S-Type.

– Musiałem się jeszcze wtedy czuć dość niepewnie, bo biegałem po scenie z wypiętą piersią, wydymając usta i odrzucając grzywkę do tyłu jak jakaś żyrafa – wspominał Plant pierwsze tournée, podczas którego podbił Amerykę.

Druga płyta strąciła z pierwszego miejsca „Billboardu" „Abbey Road" The Beatles i sprzedała się w pół roku w 5 milionach egzemplarzy. Podczas długich solówek kolegów, Plant znikał ze sceny, a wracając, mówił: „Właśnie zrobiono mi w garderobie cudownego lodzika!".

Szczęśliwą passę przerwał wypadek na Rodos. Żona Planta, Maureen, straciła kontrolę nad samochodem, który wyleciał z drogi i wpadł na drzewo. Następne dziewięć miesięcy wokalista spędził na wózku inwalidzkim. Dwa lata później dopadła go  w Ameryce wieść o śmierci syna, który zmarł na powikłania wywołane wirusem. Plant przestał czuć się bogiem. Już po powrocie do domu zaczęło narastać u niego poczucie winy, bo przez ostatnie lata był coraz dalej od rodziny. Zaniedbał ją.

– To były niebywale mroczne czasy – mówi Roy Harper, przyjaciel Planta. – Robert winił za to Zeppelinów. Nie konkretną osobę, ale zespół jako całość. O to, że nie było go na miejscu, kiedy zmarł jego syn.

Żałoba zaowocowała zmianą. Starał się rzucić narkotyki. Oddalał się od Page'a, który był zazdrosny o sławę wokalisty grupy. Powrócił do Led Zeppelin po półtorarocznej przerwie i uczcił pamięć syna piosenką „All of My Love" na ostatniej płycie zespołu. Kolejnej nie było, bo zmarł perkusista John Bonham. Miał 32 lata, gdy udusił się podczas snu własnymi wymiocinami, po wypiciu alkoholu o zabójczej ilości 1,75 litra wódki.

„Gdy straciliśmy Johna, pomyślałem: Pierd... Nie potrzebuję tego gówna. Musi być jakiś inny sposób, żeby grać muzykę. Bo przecież kiedy grasz – czujesz radość. Wiedziałem, że muszę odejść i grać na własną rękę, a nie tylko nurzać się w tym... powiedzmy fałszywym poczuciu niewinności. Mogliśmy znaleźć sobie innego perkusistę. To jednak był koniec niewinności" – tłumaczył Plant. Te ponure refleksje przypomniał sobie w 2010 r. I dlatego odrzucił pomysł comebacku z Led Zeppelin, który kojarzył mu się ze śmiercią syna i przyjaciela.

Miał zaledwie 32 lata, gdy grupa się rozpadła. Żeby odnowić radość z muzykowania ruszył po Anglii pod szyldem Honeydrippers, by grać standardy rocka. Podróżował furgonetką, występował w pubach, nocował, gdzie popadnie. Przygotowywał się do nagrania debiutu „Pictures at Eleven". Koledzy z Led Zeppelin słyszeli piosenki i kompletnie je zlekceważyli. To jeszcze mocniej pchnęło Planta ku samodzielnej karierze.

Co ciekawe, jego współpracownicy podkreślają, że stał się równie wymagający jak Page. Poczucie pewności wzmagał fakt, że miał pełne sale, chociaż nie wykonywał żadnej piosenki Led Zeppelin. Decyzję podtrzymał fatalny występ na Live Aid w 1985 r., gdzie po raz pierwszy publicznie pokazał się z Page'em.

Książka ujawnia, że spotkań i wspólnych sesji z gitarzystą było więcej. Powracali do siebie i rozchodzili się jak stare małżeństwo. Zwłaszcza gdy Plant czuł się upokorzony spadkiem solowej popularności. Zdarzało się, że musiał otwierać koncerty Lenny'ego Kravitza, który inspirował się Led Zeppelin.

Stąd brały się pomysły kolejnych projektów z Page'em – akustycznego „No Quarter" czy płyty „Walking Into Clarksdale". Ale zawsze, wcześniej czy później, dochodziło do napięć i muzycy się rozchodzili. Można mieć pewność, że jeszcze się spotkają.

10 grudnia 2007 roku po triumfalnym koncercie Led Zeppelin w londyńskiej hali O2 świat znowu stał przed zespołem otworem. W sali przyjęć, oprócz kolegów z grupy, czekała z gratulacjami cała śmietanka rocka – w tym Priscilla Presley, Paul McCartney i Mick Jagger.

Książka Paula Reesa ujawnia, co zrobił tamtego wieczoru Robert Plant. Po krótkim namyśle nie poszedł na ekskluzywne party, tylko pojechał do obskurnego tureckiego baru na przedmieściach, gdzie zamówił pół butelki wódki i talerz humusu. Opróżnił je w towarzystwie zakochanych par i gangsterów, postanawiając, że powrotu na stadiony świata największej legendy hard rocka nie będzie. Nie z jego udziałem.

Pozostało 88% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Kultura
Plenerowa wystawa rzeźb Pawła Orłowskiego w Ogrodach Królewskich na Wawelu
Kultura
Powrót strat wojennych do Muzeum Zamkowego w Malborku
Kultura
Decyzje Bartłomieja Sienkiewicza: dymisja i eurowybory
Kultura
Odnowiony Pałac Rzeczypospolitej zaprezentuje zbiory Biblioteki Narodowej
Kultura
60. Biennale Sztuki w Wenecji: Złoty Lew dla Australii
Materiał Promocyjny
Co czeka zarządców budynków w regulacjach elektromobilności?