Echo of Miles: Originals - płyta Soundgarden

Soundgarden dali latem świetny koncert w Oświęcimiu, a teraz wydali album „Echo of Miles: Originals” - pisze Jacek Cieślak.

Aktualizacja: 10.12.2014 10:07 Publikacja: 10.12.2014 08:25

Echo of Miles: Originals - płyta Soundgarden

Foto: Universal Music

Soundgarden to jeden z najważniejszych rozdziałów historii rocka, w którym mieszają się takie motywy, jak: niezależność, zdrada, sława i rozpad. Ale przede wszystkim mocny rock i triumfalny powrót.

Grupa wywodzi się ze środowiska grunge w Seattle, które wydało w latach 80. takie zespoły, jak Nirvana, Alice In Chains czy Pearl Jam – bezprecedensową liczbę megagwiazd, oskarżonych o porzucenie punkowych ideałów. Najwyższą cenę zapłacił Kurt Cobain, który wstydził się swojej sławy i robił wszystko, żeby ją zniszczyć – aż do końcowego samobójstwa.

Soundgarden poszło inną drogą. Gdy trzecia płyta „Badmotorfinger" znalazła się w pierwszej setce najlepiej sprzedających się amerykańskich albumów 1992 r., przyszło zaproszenie Guns N'Roses do wspólnych koncertów. Kwartet z Seattle znalazł się w świetle reflektorów najsłynniejszego rockowego show pierwszej połowy lat 90. „Use Your Illussion Tour".

– Na początku nasi fani wywodzili się ze środowiska punkowego – twierdzi gitarzysta Kim Thayil. – Wyklęli nas, bo uznali, że zdradziliśmy ideały, podpisując umowę z dużą wytwórnią i koncertując wraz z Guns N'Roses. To były sprawy związane z kwestiami modowymi. Przestaliśmy być częścią subkultury.

Na znak protestu odszedł z zespołu pierwszy basista Hiro Yamamoto. Już druga płyta, „Louder Than Love" (1989), inspirowana dokonaniami Led Zeppelin i Black Sabbath, potwierdziła przynależność do mainstreamu.

– Dla mnie niezależność była tylko słowem wytrychem – mówił Chris Cornell, wokalista, gitarzysta, lider. – W gruncie rzeczy to była niewola. Zespół gitarowy nie mógł grać z towarzyszeniem syntezatorów czy trąbek albo trzeba było być androgynicznym jak R.E.M. A mnie się podobało The Pixies, które przełamywało wszelkie bariery.

Kiedy Soundgarden zaczynało, muzyk grunge musiał wyglądać jak drwal: mieć długie włosy i mundurek w postaci flanelowej koszuli. W 1993 r. Chris Cornell ściął włosy.

Nazwę zawdzięczają dźwiękowej rzeźbie z północy Ameryki. W zetknięciu z wiatrem gra niedającą się nigdy przewidzieć symfonię dźwięków. Coś na kształt tego, co można usłyszeć w kompozycji „Heretic" z albumu „Echo of Miles: Originals". Sprzedali na świecie 23 mln albumów. Największy sukces przyniósł „Superunknown" – zadebiutował na pierwszym miejscu „Billboardu" i tylko w Ameryce sprzedano 5 mln egzemplarzy.

Największym hitem, który wypromował album w MTV psychodelicznym teledyskiem, była ballada „Black Hole Sun". Nietypowa, posępna. Cornell nie czuł się wcześniej dobrym tekściarzem. Tłumaczył:

– Podczas koncertów dobrze porozumiewam się z fanami. Ale na pewno nie chciałem epatować osobistymi wynurzeniami. Muzyka interesowała mnie zawsze jako rodzaj wehikułu, który zabiera w inną przestrzeń niż nasza codzienność, tak jak to robi Pink Floyd.

Pracując nad „Superunknown", Cornell się zmienił. Diagnozował Amerykę, a wraz z nią współczesny świat. Najlepszym przykładem jest „Mailman".

– Amerykańska kultura uczy, by być kreatywnym, rozpoznawalnym i zdolnym do osiągania ambitnych celów – powiedział wokalista. – Owocuje to paradoksalną sytuacją: Ameryka pełna jest ludzi żyjących z poczuciem klęski i odrzucenia. Nie ma się co dziwić: nie wszyscy mogą być gwiazdami. Czym może skutkować ta frustracja, pokazało zabójstwo Johna Lennona. Słaby człowiek, by stać się sławnym, zastrzelił utalentowanego artystę.

W czasie nagrywania „Down on the Upside", ostatniego albumu z pierwszego okresu działalności, pojawiły się tarcia. Najbardziej dramatyczny był przełom 1996 i 1997 roku. Kwartet nie podróżował jednym autobusem, gdyż rozsadziłaby go eksplozja negatywnych emocji. Czarterowano cztery autobusy. Podczas finałowego koncertu w Honolulu basista Ben Shepherd rzucił gitarą o scenę. Cornell wykonał bisy solo, a Kim Thayil stwierdził: „Zostaliśmy schrupani przez show-biznes".

Grupa rozpadła się do czasu, kiedy comeback ogłaszało się fanom już na Twitterze. Był 2010 r., gdy Cornell napisał: „12-letnie wakacje się kończą, zaczynamy nową sesję". Soundgarden nie zeszli się z powodu klęski solowych projektów. Cornell był przez długie lata twarzą sprzedającej platynowe albumy supergrupy Audioslave założonej z równie co on popularnymi muzykami The Rage Against The Machine.

Perkusista Matt Cameron dostał zaproszenie od Pearl Jam, nagrał z  grupą pięć albumów, w tym najnowszy, i dzieli czas między dwa zespoły.

Wśród muzyków doszło do niesnasek, ale połączyła ich miłość do wspólnego grania. Tylko dlatego w 2012 roku powstał świetny album „King Animal". Jego sukces spuentowały na całym świecie koncerty rocznicowej edycji „Superunknown".

– Nie obchodzilibyśmy tej rocznicy, gdybyśmy nie nagrali nowej płyty „King Animal" – powiedział Chris Cornell. – Trzeba też pamiętać, że zawsze, gdy wracamy do projektów z przeszłości, tworzymy rzeczy nowe.

Tak też będzie z pewnością z najnowszym retrospektywnym albumem. To tylko kwestia czasu.

Soundgarden to jeden z najważniejszych rozdziałów historii rocka, w którym mieszają się takie motywy, jak: niezależność, zdrada, sława i rozpad. Ale przede wszystkim mocny rock i triumfalny powrót.

Grupa wywodzi się ze środowiska grunge w Seattle, które wydało w latach 80. takie zespoły, jak Nirvana, Alice In Chains czy Pearl Jam – bezprecedensową liczbę megagwiazd, oskarżonych o porzucenie punkowych ideałów. Najwyższą cenę zapłacił Kurt Cobain, który wstydził się swojej sławy i robił wszystko, żeby ją zniszczyć – aż do końcowego samobójstwa.

Pozostało jeszcze 88% artykułu
Kultura
Wystawa finalistów Young Design 2025 już otwarta
Kultura
Krakowska wystawa daje niepowtarzalną szansę poznania sztuki rumuńskiej
Kultura
Nie żyje Ewa Dałkowska. Aktorka miała 78 lat
Materiał Promocyjny
Firmy, które zmieniły polską branżę budowlaną. 35 lat VELUX Polska
Kultura
„Rytuał”, czyli tajemnica Karkonoszy. Rozmowa z Wojciechem Chmielarzem