Joe Cocker - rozmowa z 2007 r.

Przypominamy rozmowę Jacka Cieślaka z Joe Cockerem - o płycie "Hymn for My Soul", wojnie i polityce. Wywiad "Rzeczpospolita" opublikowała 23 marca 2007 r.

Aktualizacja: 23.12.2014 12:11 Publikacja: 23.12.2014 11:38

Joe Cocker - rozmowa z 2007 r.

Foto: materiały prasowe

Rz: Co pan robi, kiedy nie nagrywa i nie koncertuje?

Joe Cocker : Mieszkam teraz w Kolorado, w Stanach Zjednoczonych, niedaleko okolicy słynącej z terenów narciarskich. Prowadzę spokojne życie u boku żony; nie ma ono nic wspólnego z rock and rollem. Rozkoszuję się świeżym powietrzem i przyrodą. Rano wychodzę na spacer z psem. Nikt nam nie przeszkadza, bo w najbliższej okolicy nie ma sąsiadów. W dzień łowię ryby. Hoduję kozy i kucyki.

A czy w Europie ma pan ulubione miejsca, do których lubi wracać?

Sale koncertowe! Gdyby nie moja miłość do muzyki, mógłbym powiedzieć, że jeżdżę do Europy tylko w sprawach biznesowych.

Najnowszy album potwierdza pana miłość do muzyki soul.

Poproszono mnie, bym na pogrzebie Billy'ego Prestona wykonał jego wspaniałą kompozycję, a i mój wielki przebój "You're so Beautiful". Przy grobie przyjaciela spotkałem wielu wspaniałych muzyków i przypomniałem sobie moje początki na estradzie, kiedy śpiewałem rhythm and bluesa i właśnie soul. Postanowiłem wrócić do tamtych lat.

Nad piosenkami pracowałem z Ethanem Johnsem, synem Glyna, z którym przygotowaliśmy mój trzeci album "Mad Dogs and Englishmen". Nawet wybraliśmy to samo studio w Los Angeles. Wcześniej dużo gadaliśmy o dawnych czasach i muzyce w znanych mi z hipisowskich czasów zakamarkach miasta. Poczułem się jak w latach 60. No i osiągnęliśmy znakomite, niemal akustyczne brzmienie. Nie jestem pewien, czy modne i współczesne, ale nie taki był nasz cel.

Piosenka "You Haven't Done Nothing" skomponowana przez Steviego Wondera w latach 70. była wymierzona w administrację prezydenta Nixona i sprzeciwiała się wojnie w Wietnamie. Przypomniał pan ją po to, żeby krytykować Busha juniora i operację w Iraku?

Nie jestem politykiem. Ale wielu Amerykanów ożywia jedna nadzieja: że czas administracji Busha skończy się za dwa lata. A wraz z nią koszmar wojny w Iraku. To będzie dobra wiadomość dla żołnierzy amerykańskich, brytyjskich i polskich. Moim zdaniem ich misja poniosła fiasko. Szkoda niewinnych ludzi i ich rodzin. Iracką sprawę trzeba załatwić inaczej. Same karabiny się nie przydadzą.

Ma pan przyjaciół w muzycznym biznesie?

Skończyłem 63 lata, a to oznacza, że mało się udzielam towarzysko. Straciłem zbyt wiele lat w barach całego świata i teraz, tak jak wielu moich rówieśników z branży, chcę cały czas poświęcić najbliższym. Czasami podczas tras koncertowych dochodzi do przelotnych spotkań z kolegami z dawnych lat. Myślę, że dla nikogo nie mają większego znaczenia.

Zaśpiewał pan na najnowszej płycie "Beware of Darkness" George'a Harrisona. Byliście przyjaciółmi?

Wiążę się z nim moja wielka muzyczna pomyłka. Kiedy George nudził się w czasie nagrywania "Białego albumu" Beatlesów, skomponował pewną balladę. Nie wiedział, co z nią zrobić, bo Paul i John stawiali głównie na własne kompozycje. O solowej karierze jeszcze nie myślał, dlatego spytał, czy nie chciałbym wykonać tej piosenki. Przyznam szczerze, że wydawała mi się dziwna i zająłem się koncertami. A potem usłyszałem ją w przepięknej interpretacji znanej z "Abbey Road". To było "Something". Ja również nie poznałem się wtedy na talencie George'a.

W tym roku minie czterdzieści lat od pamiętnego hipisowskiego lata miłości. Jakie wspomnienia zachował pan z tamtych szalonych dni?

Miałem wtedy dwadzieścia trzy lata. Młodość daje niesamowitą siłę, ale nam jeszcze większą dawała nadzieja. Co tam nadzieja! To była pewność, że świat można zmienić na lepsze bez użycia przemocy i wojen. Żyliśmy na haju i czuliśmy się wolni, szczęśliwi, jak chyba żadne młode pokolenie w historii ludzkości. Pamiętam dobrze ten smak. Dziś wszystko jest biznesem.

Ale wiemy też, że dla wielu artystów i młodych ludzi to narkotyczne lato miłości zakończyło się na cmentarzu. Pan uratował się niemal cudem.

To straszna lekcja. Nie byliśmy świadomi, jaka jest cena naszych eksperymentów. I to też jest smak młodzieńczych lat.

Lato miłości rozpoczęło się od premiery albumu "Sgt. Pepper" Beatlesów. Pamięta pan pierwsze przesłuchanie?

Oczywiście. Dziś wielu młodych ludzi nie zrozumie tego, co powiem, ale pierwszy czarny krążek, jaki miałem, był mono. Słuchałem muzyki tylko z jednego głośnika. Gramofonowe igły niszczyły nagrania, a ja najczęściej słuchałem "A Day in a Life". Ten album był dla mnie szczytem Beatlesowskiej radości tworzenia. Następne były również znakomite, ale czuć było rosnące rozczarowanie do świata. Beatlesi rozpoczęli lato miłości i pierwsi poczuli jego koniec.

Czy już wtedy zamierzał pan zreinterpretować "With a Little Help from My Friends"?

Zainspirowała mnie muzyka Raya Charlesa. Zastanowiłem się, jak on zaśpiewałby tę piosenkę, gdyby był tak młody jak ja. Wersja Ringo i moja to dwa różne utwory. Beatlesi przysłali mi po premierze telegram z gratulacjami.

Ciągle wracamy do historii, a czy ma pan ulubione młode zespoły?

Nie. Oczywiście, znam Coldplay i Johna Mayera. Wielu widzi w nim następcę Erica Claptona. Rzeczywiście, pięknie gra na gitarze, ale w jego muzyce brakuje mi bluesowo-rockowej głębi, która jest w nagraniach starych mistrzów. To są tylko melodyjne piosenki pop i nic więcej. Być może młodzi artyści powinni dłużej dojrzewać do debiutu, co najmniej kilka lat grać w garażach i małych klubach. Ale ssanie rynku jest tak duże, że ledwie ktoś skomponuje kilka piosenek, a już kreowany jest na gwiazdę.

A jaki był najlepszy album zeszłego roku?

Wielu pisało, że "Modern Times" Dylana. Ale czy rzeczywiście jest taki znakomity? Osobiście wolę starego Muddy'ego Watersa.

rozmawiał Jacek Cieślak

Joe Cocker (1944)

Zasłynął debiutancką płytą "With a Little Help from My Friends" (1969) z soulowo-orkiestrową interpretacją piosenki Beatlesów. Gwiazda festiwalu w Woodstock. Znany m.in. z przebojów "Delta Lady", "Feelin" Alright", "The Letter" "You Are so Beautiful", "When the Night Comes" z filmu "Oficer i dżentelmen" oraz "You Can Leave Your Hat On" z obrazu "9 i pół tygodnia".

Rz: Co pan robi, kiedy nie nagrywa i nie koncertuje?

Joe Cocker : Mieszkam teraz w Kolorado, w Stanach Zjednoczonych, niedaleko okolicy słynącej z terenów narciarskich. Prowadzę spokojne życie u boku żony; nie ma ono nic wspólnego z rock and rollem. Rozkoszuję się świeżym powietrzem i przyrodą. Rano wychodzę na spacer z psem. Nikt nam nie przeszkadza, bo w najbliższej okolicy nie ma sąsiadów. W dzień łowię ryby. Hoduję kozy i kucyki.

Pozostało 93% artykułu
Kultura
Jacek Cieślak: Olimpijski Paryż znowu stolicą świata. Artystyczny kankan o wielu znaczeniach
Kultura
Sztuka i sport w paryskich galeriach: od starożytności do Jeffa Koonsa
Kultura
Osiemnastka Dwóch Brzegów. "To dla nas pretekst do zabawy skojarzeniami"
Kultura
Wystawa w Berlinie. Naga prawda o skrywanej tożsamości Andy’ego Warhola
Materiał Promocyjny
Mity i fakty – Samochody elektryczne nie są ekologiczne
Kultura
Słynny Festiwal BBC Proms w Londynie i w radiowej Dwójce