Gigantyczna scena w kształcie szkolnej czapki z diabelskimi rogami zamigotała tysiącem świateł. Angus Young wbiegł na środek lekkim krokiem, w szkarłatnym kostiumie gimnazjalisty, w nieodłącznych krótkich spodenkach, w kaszkiecie z literą „A" - tak jak czterdzieści lat temu, kiedy debiutował albumem „High Voltage". Ukłonił się skromnie, jakby miał wygłosić grzeczny wierszyk. Ale zamiast tego uderzył wściekle mocno w struny lśniącego Gibsona i zelektryzował pięćdziesiąt tysięcy fanów potężnym riffem „Rock Or Dust".
Było wielu takich, którzy wraz z nastaniem kolejnych muzycznych mód chcieli posłać lidera AC/DC do muzycznego piekła: punkowców, nowofalowców, rastamanów, fanów disco, techno raperów i hipsterów. Powtarzali, że czas rock and rolla w stylu Younga bezpowrotnie się skończył. Po obejrzeniu warszawskiego koncertu, każdy z nich posypałby głowę popiołem i powtórzył za Angusem: „Rock Or Dust".
Spychano genialnego gitarzystę z muzycznego Parnasu, wykpiwano go za rzekome muzyczne prostactwo i konserwatyzm. Tymczasem on powraca co kilka lat ze znakomitym albumem. I tym razem wyskoczył podczas „Highway To Hell" z podscenicznych czeluści. Otoczony gejzerami ognia oraz słupami świateł, potwierdził siłę swojej rogatej, rock and rollowej duszy.
Naprawdę robił wrażenie jakby zawarł pakt z diabłem. 31 marca skończył 60 lat, ale pozostaje najbardziej widowiskowym i żywotnym rockowym gitarzystą świata. Jego show przyciąga zawsze pięćdziesiąt tysięcy fanów reprezentujących wszystkie generacje. Porównując poprzednie tournée „Black Ice" - 5 lat temu na Bemowie, i sobotni koncert, można też powiedzieć, że Young powstał jak Feniks z popiołów. Wtedy, każdy kto widział gitarzystę wcześniej, miał prawo sądzić, że lider AC/DC wybiera się na muzyczną emeryturę. Grał znakomicie. Jednak wszyscy ci, którzy uwielbiają go również za widowiskowe kilkusetmetrowe przebieżki z gitarą - zamiast słynnego kaczego kroku Chucka Berry'ego w przyspieszonym tempie, musieli zadowolić się niemrawym spacerkiem rockowego dziadka. W sobotę w Younga wstąpił znowu rockowy diabeł. Zrezygnował z takich balladowych klasyków jak „The Jack", bo nie musiał szukać pretekstu do odpoczynku. Przed dwie godziny mknął przez scenę jak ognisty meteor z filmu puszczonego na telebimach podczas uwertury wieczoru. Pointował każdy rockowy klasyk wyskokiem radości, ostatnie akordy wykonując na gitarze uniesionej dumnie wysoko ponad głową. Niedługo utrzymała się na niej aksamitna czapka: spadła na scenę, gdy Younga rozkołysał rytm „Dirty Deeds Done Dirt Cheap". Po „Thunder Struck" Angus odrzucił precz marynarkę. Pozostał w białej koszuli i czerwonych spodenkach, idealnie zgrywając się z kolorystyką Narodowego. Krawat zdjął, by zagrać nim na gitarze „Sin City". W końcu i koszula nazbyt ograniczała ruchy rozwibrowanego sześćdziesięcioletniego młodzieniaszka. Wtedy stanął naprzeciw nas tylko w spodenkach i z gitarą. Rockowy gladiator gotowy na wszystko.
Rock kojarzy się z narkotykami, seksem i alkoholem. Pierwszy wokalista AC/DC Bon Scott nie żyje. Malcolm, brat Angusa dostał udaru i demencji. Perkusista Phil Rudd przebywa w domowym areszcie za posiadanie dragów. Ale Angus trzyma się z dala od psychoaktywnych używek, jest wzorowym mężem i rozrabia tylko na scenie. Jego eliksirem pozostaje rock and roll, zaś każdy koncert przypomina odmładzający rytuał. To wehikuł czasu, który przenosi muzyka poprzez wszystkie etapy kariery. Niczym w kalejdoskopie przewinęły się „Have Drunk On Me" i „High Voltage". Zabrzmiał rozhuśtany wysoko ponad sceną dzwon „Hells Bells". Ale głównym celem podróży w czasie Angusa były jego muzyczne początki. Pokazał, że nie bez przyczyny nazywa się Young i wciąż potrafi wykrzesać tyle energii, co 40 lat temu, gdy debiutował w małych klubach Australii.