W jednym z wywiadów powiedział pan, że premier odebrał panu prawo wykonywania zawodu. Skąd takie przekonanie?
Użyłem tego sformułowania jako pewnego rodzaju skrótu myślowego polegającego na tym, że po nakręceniu filmu „Solidarni 2010" doczekaliśmy się zmasowanych ataków w postaci oszczerstw, insynuacji. Zarówno autorzy dokumentu, Ewa Stankiewicz i ja, jak i ludzie wypowiadający się w tym filmie, zostali brutalnie oskarżeni. Zarzucano nam, że wynajęliśmy aktorów i płaciliśmy im za wypowiadanie przygotowanych przez nas kwestii.
Czy te kontrowersje, krytyka nie są dziś normalne?
To nawet nie była krytyka. Jestem w stanie rozmawiać, argumentować, wysłuchiwać pokornie krytycznych uwag. Ale to była nienawistna kampania posługująca się kłamstwami. Wszyscy przedstawiciele salonu w Polsce poczuli się zobowiązani do tego, aby zabrać głos w sprawie filmu, atakując go w niewybredny sposób. Dopuszczali się tego i politycy, i celebryci, i dziennikarze – liderzy opinii publicznej. Od kabareciarza Skiby, do pełniącego obowiązki prezydenta, wtedy kandydata Komorowskiego. Od polityków obozu władzy i lewicy, do satyryków typu Szymon Majewski czy Olga Lipińska. Wszyscy czuli się zobowiązani, aby wyrazić swoją dezaprobatę czy oburzenie, że można było w ogóle taki film pokazać.
Czytaj w tygodniku "Uważam Rze" oraz na uwazamrze.pl