Co do grobów cywili, to pan Wnuk uważa, że powinna być wprowadzona większa dyscyplina przy stawianiu nagrobków.
Pan Majewski jest bardziej radykalny. - To źle bunkry na cmentarzach budować - mówi. - Na Zachodzie, jak widziałem, mają groby mniejsze, a w Stanach to tylko tabliczka i miejsce, żeby urnę wstawić - i dodaje - w zasadzie to byłbym za kremacją, bo jak to będzie, jak my tę Polskę zabudujemy grobami?
Obwarzanki, konwalie i "dziady"
Mąż pani Bogusi, pan Józef, który, jako chłopak z Tragówka ("ojciec przed wojną wygrał los na loterii i zbudował dom przy ulicy 11 Listopada") , wychowywał się tuż przy warszawskim cmentarzu na Bródnie, wspomina dzieciństwo z rozrzewnieniem. - Cmentarz na Bródnie, co to za radocha była dla dzieci - rozmarza się. - Ten wielki przycmentarny odpust, z obwarzankami i "pańską skórką". Cmentarz nie był zapełniony grobami, przy murze było dużo pustego miejsca, rosły tam dzikie konwalie. Zrywaliśmy je z kolegami.
Pani Bogusia pamięta, że w czasach jej dzieciństwa nie chodzono na cmentarz dwa razy: rano i wieczorem, ale raz, za to na cały dzień. W wyprawie brała udział cała rodzina. - To znaczy kobiety i dzieci, bo u nas w rodzinie były same wdowy - wyjaśnia. - Zabierały ze sobą dobre kanapki. Mama w domu specjalnie robiła "czekoladkę": gorącą wódkę zmieszaną z czekoladą. W termosie "czekoladka" trzymała ciepło i rozgrzewała zziębniętych długą wędrówką po cmentarzu. Przy jednym z grobów na ławeczce siadałyśmy, podjadałyśmy kanapki, kobiety piły "czekoladkę", po łyczku też dostawały dzieci.
We wszystkich wspomnieniach przedwojennych Zaduszek pojawiają się "dziady", żebracy, którzy czekali na datki pod bramami i murami cmentarzy, na drogach do nich prowadzących. Za grosz lub 5 groszy mieli odmawiać modlitwę za zmarłych.
- "Dziady" siedziały wzdłuż całej drogi wiodącej od "żwirówki" do bramy cmentarza, to blisko pół kilometra, tylu ich było - wspomina pani Wiesława, której dzieciństwo upłynęło na mazowieckiej wsi. - W domu przed Wszystkimi Świętymi w wielkich blachach do pieczenia chleba piekło się placki drożdżowe lub makowce, ale nie takie dobre, jak świąteczne, po to, żeby dawać po dużym kawale "dziadom". Krojono też dla nich pasy solonej słoniny. Tata szedł pierwszy i mówił, za czyją duszę mają się modlić, potem szła mama, parobek z koszem ciasta i słoniny, a za nimi my, dzieci z groszami dla "dziadów".