Z czasem okazało się, że w wielu istotnych debatach światopoglądowych w wolnej Polsce katolicka inteligencja wywodząca się ze środowisk krakowskiego „Znaku”, „Tygodnika Powszechnego” i „Więzi” (z małymi wyjątkami) wzmacniała, chcąc nie chcąc, stanowisko tych, którzy widzieli w publicznej obecności Kościoła zagrożenie dla demokracji.
Otwarcie katolików na lewicę, która po 1989 roku straciła swój lewicowy pazur na rzecz bezkrytycznej obrony polskiego liberalizmu, skończyło się zamknięciem na inne, nie mniej ważne, nurty w polskim Kościele.
Drugą słabością było uczynienie z dialogu celu nadrzędnego, przesłaniającego nieprzezwyciężalne różnice między katolicyzmem a tradycją laicką, która w kolejnych odsłonach występowała pod szyldem lewicy laickiej, następnie liberalizmu, a ostatnio nowej lewicy.
Spotkania i dyskusje przekraczające dotychczasowe stereotypy i uprzedzenia po obu stronach często prowadziły na manowce. Dlatego światopoglądowe różnice niejednokrotnie ustępowały towarzyskim powiązaniom.
Trzecią słabością było zderzenie ideału wydestylowanego z historii XIX-wiecznej inteligencji polskiej z realiami Polski totalitarnej, a potem postkomunistycznej, które pokazało, jak instrumentalnie można wykorzystać urzekający w swej istocie mit inteligenta radykała w interesie wąsko pojętej walki o władzę i wpływy.
Utajony konflikt między Polakiem radykałem a Polakiem katolikiem z całą mocą wybuchł po 1989 r. – jego prawdziwą cenę wskazał Bohdan Cywiński na łamach swojej książki, określając go mianem „walki o rząd dusz”.
Taka była prawdziwa stawka tego konfliktu, który jest na stałe wpisany we wzajemne relacje radykałów i katolików. W gruncie rzeczy chodzi o sprawy ostateczne: zbawienie „tu i teraz”, które radykał nazywa emancypacją, lub zbawienie w sensie ścisłym, które w oczach katolika nierzadko łączyło się z dążeniami niepodległościowymi i szczególną misją jego narodu (co miało charakter historyczny, a nie doktrynalny).
W wolnej Polsce katolicy otwarci uświadomili sobie definitywnie, że nie są jedynym głosem Kościoła, ale jednym z wielu środowisk, które za cel postawiło sobie realizację dziedzictwa Soboru Watykańskiego II i wypracowania współpracy światopoglądu katolickiego z przekonaniami wywodzącymi się z dziedzictwa oświecenia. Była i jest to tylko jedna z form realizacji podstawowej misji Kościoła, jaką jest głoszenie Słowa Bożego i doprowadzenie wiernych do zbawienia.
Po 1989 r. Kościół katolicki przestał być postrzegany przez swoich partnerów z drugiej strony barykady jako sojusznik w walce o „demokratyczny socjalizm”, a następnie „liberalną demokrację”. Pojawiły się określenia: „zimna religijna wojna domowa”, „tramwajowa religijność”, „pokusa integrystyczna”, które odtąd zaczęły pełnić rolę kategorii opisowych publicznej działalności katolików i prób pogodzenia szczególnego statusu Kościoła katolickiego z wymogami demokratycznego państwa prawa.
Jarosław Gowin, w latach 90. redaktor naczelny „Znaku”, gwałtowności ówczesnego sporu, określanego mianem „zimnej wojny religijnej”, upatrywał w „porażce rozumu”, „braku przygotowania intelektualnego, nieprzemyślenia nowej sytuacji i nowej roli Kościoła”. Konflikt jego zdaniem był nieunikniony, ponieważ u jego źródeł tkwiło „nieusuwalne napięcie między Kościołem a demokracją”. Gowin z wielkim sceptycyzmem oceniał rezultaty dialogu Kościoła i laickiej inteligencji. Stwierdził, że „zatrzymał się w fazie, w której jego uczestnicy, nadal się nie rozumiejąc, ulegli automistyfikacji porozumienia”.
O „automistyfikacji porozumienia” można z pewnością mówić w przypadku strony katolickiej. Trudno jednak podejrzewać o taką naiwność człowieka, który stał się ideowym patronem środowisk tworzących system III RP. Dla niego dialog z katolikami otwartymi był potrzebny do czasu, aż zrozumiał, że politykę robi się z politykami. Postkomuniści nadawali się do tego lepiej niż rozprawiający o „znakach czasu” katolicy.
Bohdan Cywiński widział z kolei w sporze między Polakiem katolikiem i Polakiem radykałem coś więcej niż tylko spór światopoglądowy czy polityczny. Pisał, że „mamy do czynienia ze zjawiskiem głębszym, bardziej organicznie skomplikowanym – z rozdwojeniem mentalności społecznej, formowanej przez dwie odmienne tradycje, dwie odmienne wizje rzeczywistości, (…) dwa odmienne wzory społeczeństwa idealnego”. Skutkiem tego rozdwojenia było „uformowanie się dwóch niezależnych od siebie hierarchii wartości moralnych, (…) dwóch kodeksów etycznych, kierujących aspiracje swoich wyznawców ku całkowicie różnym cnotom i przestrzegających ich przed odmiennymi grzechami”. To pokazuje jakościową różnicę w podejściu Michnika i Cywińskiego do tego fundamentalnego w istocie sporu.
Postawa moralna”, „etos inteligencki”, „ideowe zaangażowanie” oraz „niepokorność”, których wyrazicielami na przełomie XIX i XX w. byli m.in. Edward Abramowski, Ludwik Krzywicki, Ludwik Waryński, Stanisław Brzozowski czy ks. Władysław Korniłowicz, a których sportretował Bohdan Cywiński, zostały – w szczególnie dobitny sposób podczas walk o lustrację – użyte w obronie porządku, którego beneficjentami stali się w pierwszym rzędzie twórcy kapitalizmu politycznego.
Systemu, który osłabia państwo, korumpuje i rozmiękcza jego struktury, odziera go z podmiotowej roli na arenie międzynarodowej oraz skazuje wiele warstw społecznych na życie poniżej swoich możliwości i aspiracji, wywołując frustracje będące paliwem politycznego populizmu i radykalnych haseł. Zresztą oddajmy głos autorowi „Rodowodów…”. We wstępie do nowego wydania swojej książki stwierdza:
„Niepokorni, o których pisałem, walczyli o Polskę dla ludzi uczciwych, dla ludzi pracy, a przede wszystkim – o Polskę niepodległą i naprawdę niezawisłą. (…) Polskie życie polityczne codziennie obraża nasze poczucie sprawiedliwości i potrzebę publicznie głoszonej prawdy, uczciwy obywatel nie czuje się skutecznie broniony przed cudzą nieuczciwością przez przyjazne mu państwo. (…) polska codzienność gwałtownie potrzebuje ludzi zdolnych do przyjęcia postawy służby. Ludzi nieprzekupnych i niepokornych”.
Wstęp pisany w lipcu 2010 r. umieszcza tę książkę w zupełnie nowym kontekście i domaga się przesunięcia akcentów. To skłania do zastanowienia, kogo dzisiaj można nazwać niepokornym:
„Niepodległe państwo mamy nieprzerwanie od 21 lat. To już drugie takie dwudziestolecie od lat... ponad 300. Tak, to nie błąd w rachunku – w 1710 roku Rzeczpospolita Obojga Narodów już rzeczywiście niepodległym państwem nie była. Ta chronologiczna arytmetyka mówi coś o naszej „niewzruszenie pewnej” egzystencji politycznej i o prawdziwości sloganów o jej bezpieczeństwie. W tej kwestii nie wolno wierzyć niczyim gwarancjom. Żyjemy na politycznym przedmurzu i nie powinniśmy o tym zapominać. Dla Rosji jesteśmy po pierwsze uciążliwym zawalidrogą na szlaku do Europy, po drugie – odwiecznym wichrzycielem budzącym odruchy buntu różnych narodów przeciwko moskiewskiemu czy petersburskiemu imperium. Dla Europy Zachodniej z kolei jesteśmy ziemią kresową, którą dobrze jest mieć, ale której nie traktuje się jako integralnej i niezbędnej do życia części całego organizmu i w której obronę inwestować warto tylko ograniczone siły i środki. Toteż bywaliśmy, bywamy i będziemy bywać przedmiotem przetargów. Pierwsze rokowania na temat rozbioru Polski toczyły się między Iwanem Groźnym a cesarzem w roku 1570, a ostatnie, o których wiemy – w Jałcie i Poczdamie. (...) Cynicznie i inteligentnie pisał o tym pod koniec lat 20. francuski nacjonalista Bainville, twierdząc, że idea samostanowienia narodów może w Europie być stosowana tak długo, jak długo Rosja będzie jeszcze słaba – i ani roku dłużej. Historia całego XX wieku w pełni przyznała mu rację. Wniosek nasuwa się oczywisty: na mapie Europy nie ma miejsca na Polskę słabą i potulną – utrzyma się tylko Polska silna i bardzo samodzielna politycznie.
Ale o taką Polskę walczyć zdołają tylko ludzie psychicznie i ideowo niepokorni”.
Czy tradycję niepokornych – odczytywaną przez jej wskrzesiciela jako „walkę o Polskę silną i samodzielną politycznie” – kontynuują dzisiaj ci, którzy za cel postawili sobie obronę interesów budowniczych skorumpowanej III RP za cenę rezygnacji ze swojej lewicowości, czy też ci, którzy starają się rekonstruować warunki podmiotowości państwa na podstawie własnych zasobów tradycji, historii i realnych doświadczeń? Chcąc nie chcąc, ci drudzy kontynuują niektóre wątki ideologii narodowej. Ideologii, która została wyegzorcyzmowana przez samomianujących się dziedziców mitu niepokornej inteligencji.
Zatem czy duch niepokornych, powstały w klimacie polskich ideologii lewicowych przełomu XIX i XX w., nie opuścił szeregów dzisiejszej nowej lewicy walczącej o emancypację kolejnych dyskryminowanych grup w imię ideału społeczeństwa otwartego, wywiedzionego z mitycznej Europy? Czy ma coś jeszcze wspólnego z tym nieodrodnym dzieckiem architektów III RP, tej kawiorowej lewicy, której przedstawiciele rytualnie odwołują się do tradycji inteligencji zaangażowanej? Niech każdy sam sobie odpowie na to pytanie.
Styczeń 2011