Kilkakrotnie usuwano bardzo popularne konserwatywne profile, takie jak „Marsz Niepodległości" (miał ponad 70 tys. sympatyków) czy Pitu Pitu. – Usuwano nas trzy razy, blokowano łącznie kilkaset. Jesteśmy pod tym względem rekordzistą na światowym Facebooku – podkreślają autorzy Pitu Pitu. Facebook nigdy nie wyjaśnił im powodów swojej decyzji.
Inaczej wygląda sytuacja w przypadku treści obrażających uczucia katolików i konserwatystów. W ich istnieniu Facebook nie widzi nic złego. Gdy oddawaliśmy ten numer do druku, bez problemu można było odnaleźć strony takie, jak: „Je...ć Polskę", „Polska, ku...a.", „Żołnierze Przeklęci" czy „Jan Paweł Drugi za....ł mi szlugi". O tę ostatnią długo toczono batalię. Prawicowi internauci apelowali o jej usunięcie, ustalili nawet, kto nią zarządza (m.in. prawnik z Sądu Najwyższego). W końcu dopięli swego i strona zniknęła. Dziś jednak znów funkcjonuje bez problemów, „lubi" ją ponad 2,5 tys. osób.
– Funkcjonowanie takich stron w polskim internecie to przestępstwo, które powinno być ścigane przez odpowiednie organy. Poza tym sytuacja, w której różaniec przeszkadza, a wulgarne szyderstwo ze świętych nie, świadczy o duchowych inspiracjach twórców portalu – uważa Kratiuk.
Jego zdaniem takie działania pokazują, że użytkownicy Facebooka mogą zupełnie swobodnie wyrażać się na każdy temat, o ile nie wkroczą w lewicowe widzimisię administratorów. – To, co w blogosferze nazywamy poprawnością polityczną krępującą usta normalnym ludziom, na Facebooku zostało ucieleśnione w jego regulaminie i działaniach jego szefów – twierdzi.
Represjonowani użytkownicy Facebooka wprost mówią o cenzurze. – Ma ona chyba związek z profilem polskich administratorów, którzy są powiązani z szeroko pojętą lewicą – oceniają autorzy Pitu Pitu. – Terror politycznej poprawności przeniósł się do internetu, który powinien być ostoją wolności słowa – dodaje Kossakowski.
Zdaniem socjolog internetu dr hab. Magdaleny Szpunar z Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie to bardzo trudny i niejednoznaczny do oceny problem. – Instynktownie większość z nas opowiada się za ingerencją właścicieli stron w przypadku, gdy mamy do czynienia z publikowaniem treści urągającej czyjejś godności i tzw. mową nienawiści – przyznaje. – Właściciele stron, w tym serwisów społecznościowych, traktują tę niepisaną klauzulę bardzo wybiórczo. Najczęściej zależnie od ich korporacyjnych interesów.