Choć byli i tacy, którzy łudzili się, że Brexit jakimś cudem zostanie odwleczony, od początku należało to traktować jako zwykłą iluzję. Brytyjczycy, z radością czy bez, zaakceptowali wynik powszechnego głosowania i zaczęli przygotowania do procedury wychodzenia z Unii. Wczorajszy list premier May to pierwszy krok stricte formalny.
Od dziś Londyn i Unia są w trakcie procesu rozwodowego. Obie strony muszą między sobą uzgodnić wszystkie kwestie sporne. Do akcji wkraczają więc negocjatorzy. To pierwszy istotny punkt tego komentarza. Od wczoraj wszelkie przejawy aktywności dyplomatycznej Londynu nie są zorientowane na dobro wspólne społeczności unijnej, ale mają na celu realizację separatystycznych interesów Zjednoczonego Królestwa. Także w relacjach bilateralnych nie będzie odtąd chodziło o korzyści dla przyjaciół znad Wisły, ale o lepszą pozycję negocjacyjną Londynu. Trzeba w tej kwestii być szczególnie uważnym, zwłaszcza że Wielka Brytania ze względu na mieszkających na Wyspach Polaków i wyjątkowo korzystny dla nas bilans handlowy jest i pozostanie partnerem szczególnie atrakcyjnym. Łatwo więc sobie wyobrazić, że zabrniemy w jakieś szkodliwe dla wspólnej polityki unijnej partykularyzmy. To drugi istotny punkt komentarza.
Polskie władze, a zwłaszcza dyplomacja, muszą mieć świadomość, że znaleźliśmy się w kleszczach interesu narodowego, związanego z ochroną Polaków w Zjednoczonym Królestwie, i europejskiego, czyli solidarności z 26 krajami partnerskimi. Każdy ma inny bilans relacji z Wielką Brytanią. Każdy będzie rozgrywany przez Londyn inaczej. Ważne jest, by nie zgubić proporcji. To Wielka Brytania opuszcza Unię. My zostajemy na zjednoczonym kontynencie. Można się zgadzać lub nie z tezą Marka Migalskiego o potrzebie popierania twardego Brexitu (jako szansy na powrót miliona Polaków do ojczyzny), ale oczywista jest potrzeba profesjonalnej i konsekwentnej w tej kwestii polityki Warszawy.
Punkt trzeci to Polacy na Wyspach. Tu też trzeba być realistą. Londyn nie ma żadnego interesu, by wrócili oni do Polski. Stali się integralną częścią lokalnego rynku pracy i warunkiem niezbędnym jego przyszłego rozwoju. Co więcej, ich status gwarantuje brytyjski pragmatyzm i zasada rządów prawa. Mimo nieprzewidywalności scenariuszy Brexitu i jego skutków to jedno na pewno się nie zmieni.
I na koniec gospodarka. W krótkiej perspektywie Brexit to dla Wysp głównie straty. Transfer kapitału, migracja inwestorów na kontynent, kłopoty z regułą wolnego handlu. Brytyjczycy świetnie zdają sobie z tego sprawę. Nikt nie wierzy, że uda się nagle przeorientować na inne rynki połowę wyspiarskich obrotów handlowych. Londyn potrzebuje zamożnych klientów i konsumentów, a takich w szybkim tempie w Afryce czy Azji nie znajdzie. Mówiąc obrazowo, sprzedaż jaguarów, lotusów i aston martinów w Burundii czy Etiopii skokowo się nie zwiększy. I to punkt ostatni mojego komentarza. Pełne spokojnej ufności przekonanie, że Brexit to problem przede wszystkim Wyspiarzy. My na kontynencie świetnie damy sobie radę.