Na tę scenę weszła właśnie, licznie, Alternatywa dla Niemiec (AfD) – po zdobyciu 12,6 proc. głosów w niedzielnych wyborach. O tym wyniku częściowo zadecydowało wychwalanie przez liderów AfD „osiągnięć" niemieckich żołnierzy w czasie drugiej wojny światowej czy krytykowanie nadmiernego bicia się w piersi za zbrodnie Trzeciej Rzeszy.
Na razie nie jest to najważniejszy temat dla jej wyborców. Bez wątpienia nie był to główny powód tego, że partia ta wkracza po raz pierwszy do niemieckiego Bundestagu i to od razu jako trzecia siła. Zadecydowało to, że stanęła na czele ruchu oporu wobec polityki imigracyjnej rządu i – posługując się nietradycyjnymi mediami – wskazywała, że władze i media tradycyjne ukrywają złe strony napływu przybyszów z Afryki i Azji (czego najlepszym przykładem było długie milczenie w sprawie seksualnych napaści na kobiety w Kolonii w noc sylwestrową 2015 roku).
– Teraz AfD była przeciw uchodźcom i Unii Europejskiej, potem za cel weźmie Czechów i Polaków – skomentował czeski premier Bohumil Sobotka. Może mieć rację. Na razie skrajni nacjonaliści to według szacunków niemieckich ekspertów jedna trzecia polityków AfD.
Ale, i to już moja opinia, znaczenie tego skrzydła, z natury rzeczy antypolskiego, będzie rosło. Na paliwie antyimigranckim bowiem partia dużo dalej nie zajedzie, zaraz zaczną go używać inne ugrupowania.
AfD zakłóciła życie szczęśliwej społeczności byłych alkoholików, która od lat żyła w trzeźwości. Nagle pojawiła się hałaśliwa grupa racząca się zakazanymi trunkami. I libacje może przenieść na inne podwórka.