Cecylia Sarkozy od lat intrygowała dziennikarzy. Wiedzieli lub raczej chcieli wiedzieć o niej wszystko. Że będąc małą dziewczynką, chorowała na serce, co hamowało jej wzrost. Że w 13. roku życia poddała się operacji, która zakończyła jej problemy. Że w końcu wyrosła do imponujących 178 cm, była modelką, skończyła Sorbonę, gra na pianinie, a jej pradziad to hiszpański kompozytor Isaac Albeniz. Wiedzieli o dwóch ślubach, trojgu dzieci, dwóch pasierbach. I przede wszystkim o ucieczce do Nowego Jorku z kochankiem – dokładnie w czasie, gdy Nicolas Sarkozy na dobre zaczynał starania o fotel prezydenta Francji. Wróciła, żeby nie zaprzepaścić szans męża na zwycięstwo w wyborach. Jednak niedawna wypowiedź dla Tele Star: „Nie widzę się w roli first lady”, nasiliła spekulacje, że wkrótce dojdzie do wielkiego rozstania.
Wieści o kłopotach we Francji zbiegły się z informacjami z Włoch. Tu lewica jest o krok od zwerbowania w swoje szeregi Veroniki Berlusconi, żony poprzedniego premiera i potentata medialnego. Veronika, była aktorka, przez 27 lat trzymała się społecznie wyznaczonej roli – dyskretnej żony, podporządkowanej mężowi strażniczki domowego ogniska. Osobowość pokazała dopiero kilka lat temu, udzielając swej przyjaciółce z „Corriere della Sera” wywiadu rzeki. Ujawniła w nim sekrety małżeńskiego pożycia z Berlusconim.
Opowiadała o tym, że Silvio rozmawia przez komórkę non stop, nawet gdy je z rodziną posiłek podczas świąt Bożego Narodzenia. Mówiła o tym, że dzieci nie oglądają telewizji, choć ich ojcem jest magnat medialny. Porównywała męża do Ulissesa. Po raz drugi pokazała, że potrafi wyjść z cienia, kilka miesięcy temu, żądając przeprosin za słowa, które Silvio skierował podczas jednej z kolacji do obecnych tam kobiet: „Gdybym nie był żonaty, natychmiast bym się z panią ożenił” i „Poszedłbym z panią wszędzie”. Veronika napisała w tej sprawie publiczny list i – żeby bardziej bolało – przekazała go lewicowej konkurencji medialnego imperium męża, dziennikowi „La Repubblica”.
Coraz głębsze rysy na wizerunku rodzin najważniejszych polityków to powód do zmartwień dla partyjnych strategów. Historia Susany Higuchi, byłej żony prezydenta Peru Alberto Fujimori, pokazuje bowiem, że żona potrafi być dla osoby publicznej najgroźniejszym przeciwnikiem. W 1992 r. Higuchi, żona urzędującego prezydenta, jako jedna z pierwszych zaczęła mówić o korupcyjnych powiązaniach męża, nazywając go przy tym tyranem. Fujimori odebrał jej tytuł first lady, przekazując go najstarszej córce. Jednak w finale to on pożegnał się ze stanowiskiem i musiał się ratować ucieczką z kraju. Pani Higuchi do dziś jest zaś członkiem peruwiańskiego parlamentu.
Reprezentacyjna, miła i inteligentna kobieta to duży atut w kampanii wyborczej. Jednak już po elekcji część pierwszych dam zaczyna się dusić w gorsecie monotonnych obowiązków. Zwyczaje dyplomatyczne przewidują obecność żon w czasie oficjalnych przyjęć i podróży głów państwa. Obowiązkowy jest zatem oddzielny program dla pierwszych dam, dla których wybór jest prosty: można zwiedzić domy pomocy społecznej, szkoły, szpitale, muzea – „w zależności od zainteresowań”. Co jednak z tymi, które nie chcą sprowadzać sensu życia do zdawkowych uścisków dłoni podczas oficjalnych uroczystości?