Polecamy magazyn weekend.rp.pl
Wedle dawnych definicji – lichwa to wyzysk (częstokroć podstępny) dłużnika przez wierzyciela. Drzewiej to były nie tylko wysokie procenta, ale i dodatkowe prowizje. Celowali w tym głównie starozakonni, i to przez kilka stuleci. Pieniądze robiło niewielu, ale odium spadało na całą nację.
Jak napisał dawny varsavianista Jan Stanisław Bystroń, pierwsi Żydzi pojawili się w mieście pod koniec XIV w. Licząca około 100 osób wspólnota zamieszkiwała rejon Wąskiego Dunaju. Zajmowali się handlem oraz lichwą do roku 1483, w którym to książę Bolesław wyrzucił ich z miasta.
Sprawa pozornie wydaje się prosta – Żydzi byli u nas kojarzeni z wysokimi odsetkami od pożyczek, co brzydko pachniało, stąd i niechęć do nich. Gdy jednak wgłębimy się w ten problem, sprawa lichwy zaczyna wyglądać inaczej. Otóż w średniowieczu Kościół zabronił chrześcijanom pobierania odsetek, a to ułatwiło Żydom częściowe przejęcie obrotów pieniężnych. Z drugiej strony mieliśmy, także i w Warszawie, ułomność systemu finansowego w zasadzie nieuznającego krótkoterminowych pożyczek. Żydzi byli więc potrzebni, co potwierdziło samo życie – po trzech latach powrócili do miasta.
Jak wpaść i...
Na łamach „Dziennika Warszawskiego" z roku 1855 znalazłem prawdziwą bądź fingowaną wypowiedź lichwiarza, niejakiego Szmula. Pisywał o nim m.in. Haskiel Magenfisch, czyli literat August Wilkoński. Ma dziś ulicę na Bielanach – oczywiście jako Wilkoński, a nie jako Magenfisch. A co powiedział Szmul? Otóż przytomnie stwierdził: „A kto ich psimusza brać od nas, czy ich ciągniemy za kołnierz?".