Przed czternastą zerwały nas na równe nogi serie z broni maszynowej i wybuchy granatów. Gdzieś od strony placu Wilsona. Co to znaczy? Do ataku jeszcze trzy godziny. Samowolnie nie wolno nam opuszczać stanowisk. Co robić?
Czekaliśmy. Strzelanina jednak wzmagała się. O szesnastej założyliśmy biało-czerwone opaski. Rozdzieliliśmy broń: jeden karabin, dwa pistolety krótkie, kilkanaście sidolówek - granatów własnej roboty. Dla każdego "coś". Ruszyliśmy chyłkiem ku koszarom na Gdańskiej. Tu było jeszcze cicho.
Klucząc wśród zaułków i ogrodów Dolnego Żoliborza, dotarliśmy na otwartą przestrzeń, którą od północy zamykał kompleks "szkoły gazowej". A więc jesteś nasz obiekcie do zdobycia! Stojący na wzniesieniu budynek otoczony był od ul. Paska drutem kolczastym. Po obu jego bokach wznosiły się potężne bunkry z otworami - strzelnicami. Wkrótce przekonaliśmy się, że tkwiły w nich załogi z karabinami maszynowymi. W oknach pierwszego piętra zionęły dodatkowe stanowiska ogniowe. Wyjście naszej grupki z ukrycia byłoby samobójstwem. Przemknęliśmy więc na Marymont.
Wokół rozbiegany, zdezorientowany tłum. Jedni szukali swoich oddziałów, inni dowódców. Jeszcze inni meldowali, że zablokowanie wiaduktu nad Dworcem Gdańskim uniemożliwiło im dotarcie do rodzimych zgrupowań. Na Woli, Mokotowie, w Śródmieściu... "Zgłaszamy się. Przyjmijcie nas."
Gorzkie to były chwile. Wobec miażdżącej przewagi ogniowej Niemców ukrytych za zasiekami i betonowymi zaporami mogliśmy jedynie zgrzytać zębami i przeklinać. Pewien zdeterminowany chłopak wyskoczył na przedpole i wygrażając pięścią krzyczał: "Wyłaźcie, tchórze!". Trafiony serią, padł kilka metrów dalej, a jego biała koszula natychmiast stała się czerwona.
Warszawa powstaniowa zbyt mało miała czasu na pełną mobilizację
Skrócenie czasu koncentracji z 36 do 22 godzin spowodowało, że do akcji ruszyło wiele oddziałów uszczuplonych o trzydzieści, czterdzieści procent stanu. Chłopcy i dziewczęta dokonywali cudów, by zdążyć na czas, ale nie docierali do swoich. A nie można było czekać. Godzina "W" już wybiła!
I jeszcze ten zaskakujący brak broni! Przekreślał szanse zwycięstwa, stwarzał ogromne zagrożenie w każdym momencie walki. Z jaką rozpaczą, z jaką wściekłością przyjmowano w oddziałach informacje, że granatów nie starczy dla wszystkich, a pistolety są dla dowódców. Chłopcy, którym trafiły się pistolety maszynowe, to była elita. Wielu ich poległo, bo mając aż taką siłę ognia, wysuwali się zazwyczaj na czoło ataku. Nie raz, nie dwa taki empi przechodził z rąk do rąk jako najdroższy spadek.
Pierwszy Dywizjon 7. Pułku Ułanów AK "Jeleń" dostał nie lada zadanie. Zdobycie siedziby gestapo w al. Szucha. W centrum dzielnicy niemieckiej, z gmachami obsadzonymi przez uzbrojoną po zęby policję i żandarmerię. Z zasiekami i bunkrami. Z natychmiastowym wsparciem samochodami pancernymi i czołgami.
"Jeleń" zgromadził zawodowych oficerów, konspiracyjnych podchorążych, wielu wspaniałych wartościowych ludzi. Dwa plutony - 1111 i 1119 - nacierały razem od strony Bagateli. Tych siedemdziesięciu straceńców miało zaledwie kilka stenów i kilkanaście pistoletów. Z bronią krótką na karabiny maszynowe? Z filipinkami, które miały zastąpić broń ciężką!
"Naszym zadaniem było opanowanie GISZ (gmachu Głównego Inspektoratu Sił Zbrojnych przy Al. Ujazdowskich) - wspomina Andrzej Bontemps. - Po sforsowaniu muru trzeba było przebiec wolną przestrzeń ogródka jordanowskiego. I wtedy ze wszystkich stron posypały się strzały. Biegłem na oślep, wielu kolegów zginęło. Pozostali dopadli do okienek piwnicznych GISZ. Chwytaliśmy broń zabitych. To już była walka wręcz. Kiedy zostało nas sześciu, wyskoczyliśmy piwnicznym oknem na dziedziniec, wyważyliśmy bramę, przeskoczyliśmy Bagatelę.
Ta «szarża ułańska» skończyła się tragicznie. W ciągu dwudziestu minut zginęło 51 naszych żołnierzy i cztery sanitariuszki. Pozostały żal, gniew i gorzka refleksja. Dlaczego nacierający na twierdzę gestapo nie otrzymali specjalnego wsparcia: karabinów maszynowych, granatników, piatów? Skoro nie było uzbrojenia, które dawałoby jakąkolwiek szansę, dlaczego nie odwołano akcji na Szucha?..."
Podobnie pułk "Garłuch" miał odegrać w powstaniu szczególną rolę. Opanować i utrzymać lotnisko Okęcie. Tak by ułatwić lądowanie samolotom alianckim. Umożliwić walczącej Warszawie pomoc korytarzem powietrznym.
Takie były założenia
Pierwszego sierpnia do godziny "W" udało się dotrzeć na miejsca zbiórek mniej niż połowie żołnierzy rejonu. Uzbrojenie? Mizerne. Szczególnie, jeśli chodzi o broń dłuższego zasięgu. A żeby dotrzeć do lotniska, powstańcy musieli pokonać rozległy, otwarty teren. Niemiecka załoga Okęcia wiedziała o wybuchu walk i w pełnej gotowości czekała na polskie uderzenie...
Zdawał sobie z tego sprawę dowódca pułku major Stanisław Babiarz i po godzinie szesnastej wydał rozkaz odwołujący atak na lotnisko. Tylko że rozkaz ten nie dotarł niestety do wszystkich.
Nie wiedziano o nim w kompanii "Anna", która o godzinie "W" uderzyła z odległego Zbarza. Józef K. Wroniszewski w monografii IV obwodu AK Ochota tak podsumowuje to wydarzenie:
"Pod zmasowanym ogniem nieprzyjacielskim, na ponad 300-metrowej drodze natarcia, poległo około 120 powstańców ze 150 wyruszających. Jednym z pierwszych był prowadzący natarcie dowódca oddziału, por. Romuald Jakubowski "Kuba". Poległo 11 oficerów oraz 17 podchorążych i podoficerów."
Polała się powstańcza krew
pierwszego sierpnia. Bez atutu zaskoczenia, bez kolegów, którzy nie dotarli, bez broni, która miała być, lecz jej nie było, rzucili się powstańcy do walki. W kilkudziesięciu punktach miasta rozgorzał bój na śmierć i życie. Dla nas, zbyt często na śmierć. "Ci, dla których zabraknie broni, niechaj biorą ze sobą kilofy i siekiery" - zarządził dowódca powstania. "Naprzód - zachęcał inny wyższy oficer - do tyłu tylko na noszach!"
Tych zachęt nie było potrzeba. "Nam ducha starczy" - wołał poeta. I starczyło. Determinacja pierwszego uderzenia była niesamowita. Dostać ich, wtargnąć, rozwalić filipinką!
Tyle że przeciwnicy byli przygotowani. Mocno tkwili w swoich warowniach. Bili ogniem ciągłym, który uderzał każdego, kto pojawił się na przedpolu. I właśnie te przedpola stały się masowymi grobami warszawskich "kosynierów". Na Mokotowie, Ochocie, Woli. Na Żoliborzu, dzielnicy otwartych przestrzeni, walka była jeszcze trudniejsza. Po nieudanych akcjach pierwszego sierpnia pułkownik "Żywiciel" postanowił wycofać swoje oddziały do Puszczy Kampinoskiej. Przegrywamy? To przegrywajmy z honorem - szło z rozgoryczeniem po szeregach. Uciekamy pod osłoną nocy i deszczu? I jaki los szykujemy mieszkańcom z niepokojem wsłuchującym się w szum odchodzących kolumn?
Już tam, w głębi puszczy, starałem się przywołać wrodzony optymizm. Nie kalkulować, bo i po co. Musi być dobrze.
I było. Wkrótce przedzieraliśmy się ponownie do Warszawy. Wracaliśmy na Żoliborz dopełnić przeznaczenia, któremu na imię czterdzieści i cztery...
Jakże pragnęliśmy zwycięstwa!
Tego ostatecznego. Powalenia hydry, ukręcenia jej łba.
Okupanci mieli ogromną przewagę. Czołgi, artylerie, sztukasy, goliaty. Myśmy mieli marzenia. Tam, wtedy, na ulicach Warszawy pragnienie dokonywało cudów. Ginęły zastępy najeźdźców, płonęły ich czołgi, chwiały się ich fortece.
Ci chłopcy od "Kilińskiego" nie mieli zbyt dużo broni maszynowej. Ale mieli piata. Walnęli nim w niemieckie stanowiska i ruszyli na Prudential. Piętro po piętrze forsowali najwyższy budynek przedwojennej Warszawy. Był wśród nich "Garbaty". Od dozorcy dostał trzymetrowy maszt, od łączniczek flagę. Wdrapali się na dach i za chwilę flaga powiewała nad Warszawą. Biało-czerwona, biało-czerwona, hej, biało-czerwona!
Wracając, "Garbaty" zachwiał się i osunął na ręce kolegów. Chyba nie wiedzieli, że płuca ma w kleszczach odmy. - Nieważne - powiedział. - Spójrzcie w górę, na łopoczącą.
Trzy tygodnie później po raz kolejny próbowali powstańcy wyprzeć Niemców z PAST-y na Zielnej. Aż wreszcie...
"Kolejny szturm wyznaczono na późny wieczór 19 sierpnia - wspomina ówczesny dowódca plutonu Antoni Bieniaszewski «Antek». - Akcją dowodził osobiście dowódca batalionu, wówczas rotmistrz, Henryk Leliwa-Roycewicz. Przygotowano dwie pompy, kilka tysięcy mieszanki palnej. Do ataku wyznaczono siedem kompanii Kilińskiego, drużynę saperów, patrol minerek, pluton z kompanii sztabowej i ochotników z innych oddziałów.
Całą noc toczyły się zacięte walki. Budynek podpalono. Wysadzono otwory, którymi szturmujący wdarli się do środka. Rozgorzał bój o każde piętro. Wreszcie osaczona, przerażona załoga niemiecka poddała się."
Wzięto do niewoli 115 Niemców; poległo ich 36. Zdobyto ciężki karabin maszynowy i kilka ręcznych, a także około 50 pistoletów maszynowych. Niemiecka twierdza przestała zagrażać Śródmieściu powstańczej Warszawy.
"PAST-a jest nasza!" - wołali śmiertelnie zmęczeni, ale szczęśliwi chłopcy z oddziałów szturmowych.
Takich lokalnych sukcesów było sporo. Nie miały decydującego wpływu na rozstrzygnięcie powstaniowego zrywu, ale jakże poprawiały nastroje. A często przynosiły również wymierne korzyści.
Batalion "Zośka" już pierwszego sierpnia odniósł spory sukces, zdobywając zajmowaną przez SS szkołę przy ul. św. Kingi. Później poszło łańcuszkiem: wyparcie własowców ze szkoły przy Spokojnej, przechwycenie pełnego broni samochodu ciężarowego, przede wszystkim zaś... zdobycie dwóch czołgów. Batalion "Miotła" śmiałym szturmem opanował gmach Monopolu Tytoniowego, a "Kolegium A" - wielkie magazyny na Stawkach.
Fakty te potwierdziły wcześniejsze przewidywania. Oddziały, które przystąpiły do godziny "W" dobrze uzbrojone, uderzyły skutecznie i - przy okazji - dozbrajały się. W kolejnych atakach sytuacja powtarzała się i broni przybywało, przybywało. Natomiast powstańcy, którzy zaczynali akcję z filipinką lub krótkim pistoletem, mogli liczyć jedynie na cud lub - wygrażając pięścią, jak chłopak z Marymontu - oddać życie bez walki.
Pewien stary wiarus powiedział mi, że powstanie upadłoby w trzy dni, gdyby zabrakło w nim dziewcząt. To prawda. Jak myśmy je wszystkie kochali! Nasze troski i nadzieje. Uśmiechy i łezki.
Taka Kazia z Nowego Miasta. Nigdy nie zawahała się biec do rannego, nawet gdy siekły nieprzyjacielskie kule. Gwizdała na nie i robiła swoje. Nic dziwnego, że pierwsza dostała Krzyż Walecznych. Zginęła pod gruzami zbombardowanego przez sztukasy szpitala.
Albo Ania z Poczty Głównej. Podczas krytycznych momentów wskakiwała na stanowiska ogniowe i waliła z odziedziczonego po zabitym koledze karabinu. Podobno dobrze jej szło...
Ciekawe opowieści krążyły po Starówce o dziewczynie z płowymi włosami, która polowała z ojcem na niemieckich snajperów. Wypatrywali takiego asa i... już po nim. Dziewczę miało tak dobre wyniki, że dowódca uzyskał dla niej stopień starszego strzelca.
Były bardzo zagrożone. Stały się szczególnym celem degeneratów spod znaku swastyki. Służba najwyższego ryzyka. Podobnie jak łączniczek biegających z meldunkami pod ostrzałem, podczas nalotów, wśród pożogi.
Było nas szesnastu na wysuniętych ku Bielanom pozycjach. Z wieżyczki CIWF (dziś AWF) dostrzegli nas stacjonujący tam niemieccy lotnicy i postanowili zetrzeć z powierzchni ziemi. Prawie im się udało. Choć strzelali nonszalancko i szrapnele rozrywały się trochę przed nami, trochę z boku, jednak rozbili drużynę. "Małeniczowi" ogromny kawał żelaza odciął głowę. Inni byli ranni. Mnie trafili w prawą rękę. Żadnego ruchu w stawie łokciowym, żadnego czucia - jakby zabrakło ręki. Sporo krwi. Ale już przybiegły nasze dziewczęta: Wanda, Basia, Danusia. Za mnie zabrała się Basia. Opatrzyła, założyła temblak i pogładziła delikatnie po policzku. Ten matczyny gest osiemnastolatki pamiętam do dziś.
Pamiętam też, jak Basia z Danusią wołały z zagajnika: - Chłopcy, chodźcie za nami, tu jest przejście. Ale przejścia nie było. Nasze schronienie otoczył oddział pancerny dywizji SS "Hermann Göring".
Do drzewa, przy którym stały dziewczęta, podjeżdżał czołg. Siedziało na nim kilku młodych, opalonych żołnierzy. Jeden zdjął z ramienia pistolet maszynowy i krótką serią zabił obie sanitariuszki. Trzecia zginęła wkrótce.
Pierwszego sierpnia kule trafiły Krystynę Krahelską "Danutę". Jej pluton 1108 nacierał od Pola Mokotowskiego na "gadzinówkę", gmach okupacyjnego "Nowego Kuriera Warszawskiego". Ledwie zaczęli, a już rozpętało się piekło. Padli ranni. Krystynie udało się wyprowadzić na punkt sanitarny jednego, potem drugiego. Wydarzenie to przypomina jej siostra stryjeczna Halina Krahelska "Myszka":
"Raz jeszcze zawróciła, by dołączyć do plutonu. I wtedy właśnie dosięgnęła »Danutę« seria. Trzy kule w płuca. Nie krwawiła. Leżała duża i ciężka, twarzą do ziemi, wśród kwiatów i warzyw. Kiedy się tylko ściemniło, przeniósł ją do Lardellego patrol sanitarny. Operowana tuż przed północą, zmarła 2 sierpnia o czwartej rano, nie odzyskawszy przytomności.
Gdy przyjdzie dzień odlotu do krainy
innej,
Chcę odlecieć w porywie szczęścia
i natchnienia
Jak ptak, co uciekając z ziemi
niegościnnej
Ziemię na niebo zamienia...
Rzadko się zdarza, by tak dosłownie urzeczywistniło się pragnienie wyrażone w poetyckiej wizji. Krystyna zginęła w pierwszym dniu walki w «porywie natchnienia». Nie poznała więc goryczy ostatnich dni powstania, świadomości zbliżającej się klęski."
Z niezwykłą zaciętością prowadzone były walki na wolskich cmentarzach. Padali ranni. Brakowało sanitariuszek, więc wolne łączniczki ruszyły do akcji. Otwarto rodzinne grobowce jako "gabinety pierwszej potrzeby". Opatrunki robiło się na metalowych trumnach. A potem trzeba było dźwigać rannych na noszach przez otwartą przestrzeń.
Szóstego sierpnia na cmentarzu kalwińskim poległa łączniczka "Parasola" Krystyna Wańkowicz. Jej ojciec, Melchior, napisał: "Cechowała ją nieustępliwa prawość charakteru, miłość wolności, niezależność myśli i sumienność wobec podjętych obowiązków, a dziewczęca jej postać, jej uśmiech i czar jej osobowości pozostał wspomnieniem w sercach towarzyszy broni i tych wszystkich bliskich, którzy ją kochali."
Takie były nasze dziewczęta
Był to czas wielkiej improwizacji. I wielkiej próby dla dowódców. Jakże często stawać się musieli naczelnymi wodzami podległych kompanii, plutonów, drużyn. W mgnieniu oka decydować o szturmie i odwrocie, o losach potyczki i oddziału. Nie raz, nie dwa szli w pierwszej linii i ginęli obok swoich chłopców. Dzieje dowódców to nieodczytana do końca, bogata karta Powstania.
Porucznik Jerzy Zborowski "Jeremi", mając dwadzieścia dwa lata, został dowódcą "Parasola". Spadek ten przekazał mu ciężko ranny 6 sierpnia major Adam Borys "Pług", dotychczasowy dowódca batalionu. "Jeremi" przebył z oddziałem najkrwawszy szlak powstańczy. Od obrony Woli, poprzez dwadzieścia jeden dni piekła na Starym Mieście, po koszmar przyczółka czerniakowskiego. Dwukrotnie ranny na Starówce, padł na Ludnej, trafiony w brzuch w walkach wręcz. Przeżył ostatnie chwile przyczółka. Przetransportowany na noszach do siedziby gestapo w alei Szucha, został tam zamordowany wraz z żoną, łączniczką "Niną".
W połowie września Niemcy zaatakowali znacznymi siłami stanowiska powstańców na Sielcach. Bomby zrzucane kilka razy dziennie, zmasowany ogień moździerzy, "krów", działa kolejowego zamieniał dzielnicę w gruzowisko. Wszystkie niemieckie szturmy zostały odparte, choć straty obrońców były znaczne. Również wśród dowódców. Lesław M. Bartelski relacjonował m.in.:
"Koło godziny 11 rotmistrz Lech Głuchowski »Jeżycki« poprowadził do przeciwuderzenia resztki dywizjonu »Jeleń«. Oddział dostał się w silny ogień artylerii i czołgów. Niezwykle opanowany, a nawet flegmatyczny z usposobienia »Jeżycki« nie krył się w czasie tego ostrzału. Naraz jego zielona lodenowa kurtka pokryła się plamami gwałtownie buchającej krwi. Rozpiął ją i zobaczył na wierzchu jelita. Powiedział spokojnie: - A to mnie urządzili. Wydał rozkazy, kazał swoim chłopcom zająć stanowiska obronne, potem wyjął waltera i zastrzelił się."
Otoczony legendą dowódca osławionego Kedywu Komendy Głównej AK, pułkownik Jan Mazurkiewicz "Radosław", nieraz otarł się o śmierć. W natarciu na Stawkach, wraz ze swym bratem, dowódcą "Miotły", kapitanem Franciszkiem Mazurkiewiczem "Nieborą", szli w pierwszej linii na równi z żołnierzami. Dostali się w huraganowy ogień. Zginął "Niebora" i dowódca "Kolegium A" porucznik "Olszyna". Ciężko ranny został "Radosław". Długo nie wyleżał w szpitalu. Podczas obrony Starego Miasta był już znowu z chłopcami.
Pluton 1109 wbiegł 1 sierpnia wśród strzelaniny do bramy domu al. Szucha róg placu Unii Lubelskiej. Dookoła gestapowcy, żandarmi. Osaczyli powstańców. Torowali sobie do nich drogę pistoletami maszynowymi i granatami. Dowódca plutonu, porucznik Lech Działowski "Prawdzic", podjął walkę. Miał visa. Raz po raz wychylał się z bramy i strzelał. Ta scena mogła skojarzyć się z filmem "W samo południe". Tylko na Szucha happy endu nie było.
Często myślę o moim dowódcy "Małym Janku"
O losach ludzkich poddanych wszechwładnemu przypadkowi. Biegliśmy polem pełnym łubinu. Noc była ciemna, ale dostrzegliśmy kontury zabudowań. Cel naszego ataku. Wartownik drzemał i nagle posłyszał szum łamanych łodyg. Wrzasnął: halt! I strzelił na oślep. Tyle było dookoła przestrzeni. A jednak ten jeden jedyny pocisk karabinowy uderzył prosto w angielski granat obronny, zawieszony na kieszeni bluzy "Małego Janka". Granat zapalił się, więc chwycił go, by natychmiast odrzucić. Ale nie rzucił. Wokół biegli jego chłopcy z plutonu. Przygarbił się, jakby przytulił do płonącego jaja. Potężna detonacja wstrząsnęła puszczą.
Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi. Dlaczego tam właśnie zaniósł?
Niekiedy dowodzenie przejmował sekcyjny lub ktokolwiek z żołnierzy. W straszliwych ostatnich dniach na przyczółku, opuszczeni przez wszystkich, ranni, półprzytomni z przemęczenia, głodu, braku snu obrońcy byli sami sobie dowódcami, jedynymi w świecie jednoosobowymi jednostkami wojskowymi.
"Rotacja" była ogromna. A już szczególnie w kadrowych oddziałach Kedywu. Bo też oni - niezwykli żołnierze "Zośki", "Parasola", "Miotły", "Pięści", "Czaty", "Kolegium A" - od pierwszego dnia Powstania po ostatni znajdowali się w oku cyklonu. Oni wzięli na siebie główny ciężar bitwy o Wolę, heroicznej obrony Starego Miasta. Skierowani na odcinek śmierci nad Wisłą bronili do ostatnich sił korytarza ratunkowego prowadzącego do rzeki.
Na tym szlaku polegli niemal wszyscy przedpowstaniowi dowódcy kompanii, plutonów, drużyn. Wśród nich wielu uczestników Małego Sabotażu i Wielkiej Dywersji, bohaterowie Arsenału, Sieczych, Celestynowa... Koledzy "Rudego" i "Alka". Kamienie na szaniec. Brylanty.
Gdybym był prezydentem, nie zawahałbym się wystąpić z inicjatywą zbiorowego uczczenia wszystkich żołnierzy Kedywu Krzyżem Virtuti Militari, a wszystkich powstańców Krzyżem Walecznych. Na sześćdziesięciolecie WYBUCHU. Jako godne uznanie męstwa i ofiarnej służby ojczyźnie. Za postawę i wierność wartościom nadrzędnym.
Problem dwóch wrogów nie ułatwiał sytuacji Polski już po pierwszej wojnie światowej. Obaj nasi sąsiedzi - i z lewa, i z prawa - potwierdzili to raz jeszcze podczas drugiej wojny.
Niemcy faszystowskie, zafascynowane obłąkańczymi teoriami Hitlera, wprowadzały je w życie. "Drang nach Osten" nie było jedynie populistycznym zawołaniem. Podobnie jak teza o niższości Słowian - plemion o małej inteligencji, istniejących po to, by służyć narodowi panów.
Polacy powiedzieli "nie", więc przywódcy III Rzeszy wydali na nich wyrok. Szczególnie na Warszawę. Trzy razy "Z": zabić, zgładzić, zburzyć! Czy mieliśmy czekać z założonymi rękami? W naszym domu roiło się od młodzieży. Kiedy dogorywało getto, ocenialiśmy przyszłość jednoznacznie. Teraz przyjdzie kolej na nas. Na likwidację problemu polskiego. Masowo. Jak Żydów.
Już wcześniej Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy w Berlinie wyznaczał kontyngenty... zabijania. W Warszawie 400 osób na dobę.
Ze strony polskiej rokowania prowadzili ppłk Franciszek Herman i ppłk Zygmunt Dobrowolski, a akt kapitulacji z upoważnienia dowódcy AK gen. Tadeusza Komorowskiego "Bora" podpisali płk Kazimierz Iranek-Osmecki i ppłk Dobrowolski. Na zdjęciu (prawdopodobnie) podpułkownicy Herman i Dobrowolski oraz mjr policji Kurt Fischer z kierowcą. Po wojnie Kurt Fischer nierozpoznany siedział w polskim więzieniu, m. in. z Władysławem Bartoszewskim, który dopiero po odzyskaniu wolności dowiedział się - m. in. z tej właśnie fotografii zreprodukowanej w niemieckiej publikacji - kim był współwięzień.
Mieliśmy czekać?
Czyż mogliśmy wątpić, że nakaz zgłoszenia się stu tysięcy mężczyzn - ogłoszony przez okupantów w końcu lipca 1944 - miał na celu uproszczenie zabijania? Ofiary same weszłyby do klatki. A za nimi poszliby następni.
Bestialstwa niemieckie w czasie Powstania wobec mieszkańców Warszawy to zintensyfikowanie wcześniejszej akcji wyniszczenia narodu polskiego. Świat oniemiał, nie mógł uwierzyć - na stanowiska powstańcze pędzono przed czołgami kobiety i dzieci. Wywlekano z domów i mordowano masowo ludność cywilną. Czterdzieści tysięcy osób na Woli, tysiące na Ochocie, Starym Mieście, Powiślu... Samoloty nurkujące zrzucały z premedytacją bomby na szpitale, kościoły i wszędzie tam, gdzie wywieszony był znak czerwonego krzyża. Rannych powstańców dobijano, a szpitale powstańcze obrzucano granatami i podpalano.
Przywódcy drugiego sąsiada - kolosa sowieckiego - mieli podobny cel, lecz bardziej perfidne metody. Od siłowego, wspólnego z Niemcami hitlerowskimi, czwartego rozbioru Polski w 1939 roku, po rozprawę z sojusznikami, zakończoną oddaniem naszego kraju w obszar wpływu Związku Radzieckiego. Z tą pełną cynicznej obłudy polityką wiąże się dramat Powstania Warszawskiego.
W realizacji planu zniewolenia Polski trudną przeszkodę dla Stalina stanowiły struktury Państwa Podziemnego i Armia Krajowa. Toteż dążył do skompromitowania i upadku tych "agentur londyńskich". Do ich unicestwienia. Dlatego internowano i wywożono do ZSRR pomagających Armii Czerwonej w pokonaniu Niemców żołnierzy AK na Wileńszczyźnie, Nowogródczyźnie, Wołyniu. Dlatego polowano na akowców na polskich ziemiach od Bugu po Wisłę. Dlatego, gdy wybuchło powstanie, Stalin zacierał ręce. Niemcy rozwiązywali i jego problem.
Biedna, osamotniona Ojczyzno, między swastyką i sierpem!
I pomyśleć, że w Paryżu powstanie trwało tydzień. Z pomocą ruszył V Korpus amerykański, który następnie ustąpił miejsca francuskiej 4. Dywizji Pancernej generała Leclerca. Jeszcze krócej, bo trzy dni, walczyli powstańcy prascy. Na wieść o walkach ulicznych czeskich komunistów, radzieckie armie frontu południowego wykonały szybki manewr i uwolniły czechosłowacką stolicę.
Dobrze pamiętam ten widok z domu przy ulicy Rudzkiej. Żołnierze z czerwoną gwiazdą na furażerkach. Dzieliła nas rzeka. Wydawało nam się wtedy, że dla potężnej armii to odległość na wyciągnięcie ręki. Ale ręki nie wyciągnięto.
- Nie łudźcie się - powiedział na przyczółku czerniakowskim polski chłopak z Podola, wcielony do oddziałów generała Berlinga - po co się tam pchacie - mówił nam przed desantem polityczno-wychowawczy. Tam faszyści biją się z faszystami. Niech się sami pozabijają.
Jeden z tych "faszystów", podchorąży Staszek Krupa z "Zośki", w ostatnich godzinach przyczółka rzucił się w nurt rzeki. Kontuzjowany na wolskich cmentarzach, z przestrzelonym płucem na Starówce, ledwie żywy po walkach na Czerniakowie postanowił dotrzeć na drugi brzeg. Nikt w to nie wierzył, ale anioł stróż wiódł go przez wiry i deszcz niemieckich pocisków, doprowadził do plaży i... szpitala na Pradze. Nie na długo. Po dwóch dniach polski pielęgniarz ostrzegł "Nitę", że pytają o niego enkawudziści, lepiej więc, żeby "spier...". Nie wahał się. Wyskoczył przez okno i nie pojechał na Sybir.
Czy ktoś na Zachodzie mógłby uwierzyć, że tak postępowali sprzymierzeńcy Polski w koalicji antyhitlerowskiej?
Łatwo odpowiedzieć, dlaczego nastąpił wybuch powstania
Trudniej pogodzić się z jego upadkiem. Jeszcze trudniej dyskutować o jego skutkach. A najtrudniej zastanawiać się, co by było, gdyby...
Dla mnie, osiemnastoletniego chłopaka, były to przeżycia wręcz pozaziemskie. Rozpierała mnie radość i duma. Walczyłem o Wielką Sprawę. Tę samą, o którą trzydzieści lat wcześniej walczył mój ojciec, oficer 5. Pułku Legionów. Za którą oddali życie trzej moi bracia.
Nie spotkaliśmy się po wojnie z Alkiem, jak umawialiśmy się w kościele. Poległ we wrześniu na Powiślu.