Są dwa znaczenia słowa „obywatel". Zasadnicze ? i tutejsze. Zasadniczo obywatel to świadomy członek wspólnoty społeczności lub państwa, mający określone uprawnienia, przyjmujący za swą wspólnotę odpowiedzialność, i, co najbardziej świadczy o jego obywatelskości, aktywnie angażujący się na rzecz wspólnego dobra.
Tutejsze znaczenie słowa obywatel wyłożył natomiast niegdyś niezapomniany Kisiel. Obywatel ? to u nas „taki, który umie się obywać bez". Bez tego wszystkiego, bez czego obywatele państw cywilizowanych obyć by się nie umieli, i czego, gdyby im próbowano zabrać, broniliby z oburzeniem.
Obywatel PRL obywał się więc bez sklepu, w którym można by normalnie coś kupić, i to to, co się akurat kupić ma ochotę, bez „polowania" na towar, stania godzinami w kolejkach, załatwiania i wielkiej łaski. Obywał się, jeśli akurat ogłoszono odpowiedni stopień zasilania, bez prądu, bez ciepłej wody, bez przyjaznego mu urzędu, bez wolności słowa, zgromadzeń i innych praw obywatelskich i osobistych. Pił wódkę o smaku karbidu, popychał gliniastym chlebem z pasztetówką o smaku szajspapieru, mieszkał kątem, kombinował i ? no, właśnie, obywał się. Bo nie widział innego wyjścia, bo przywykł, bo się spodziewał, że może być jeszcze gorzej.
W dwadzieścia lat po symbolicznym oddaniu polskiemu orłu korony duch tak rozumianego obywatelstwa wracaz największym impetem. Tu trzeba oddać im wszystkim, Donaldowi Tuskowi, neo-nomenklaturze, na której opiera się jego władza, służącym jej mediom i tzw. elitom opiniotwórczym, że odnieśli sukces niewyobrażalny. Sukces, który jeszcze pięć lat temu wydawał się nie do pomyślenia.
Bo przez paręnaście pierwszych lat III RP wydawało się, że „obywatelstwo" w sensie peerelowskim się skończyło. Że Polacy chcą państwa na miarę nowoczesnej Europy, chcą być narodem jak inne, wolnym, dumnym, szanowanym, a nie trzodą niewolników. Że chcą żyć lepiej, że chcą być dobrze rządzeni, i że dostawszy narzędzia demokracji ? wymuszą to.