Kalisz mówił o ataku na squat Przychodnia, do którego doszło tuż po starcie tegorocznego Marszu Niepodległości. Jak informowaliśmy wcześniej w rp.pl z kolumny marszu, mimo interwencji organizatorów, wyrwała się grupa młodych ludzi. Większość z nich była zamaskowana.
Ruszyli oni w boczną ulicę, w której znajduje się zamieszkany przez środowiska lewicowe i anarchistyczne squat. Próbowali się do niego wedrzeć co się nie udało - tego typu obiekty są dość dobrze zabezpieczone przez mieszkańców. Okazało się też, że lokatorzy nielegalnie zajmowanego budynku przygotowali się do obrony. Z dachu rzucali kamienie i butelki z benzyną.
Według relacji Kalisza trzy godziny przed tym wydarzeniem w squacie byli policjanci. - Prosili ludzi ze squatu, żeby go opuścili. Wiedzieli ze źródeł operacyjnych, że może być atak na squat Przychodnia – tłumaczył. - Policja nic nie zrobiła, a kiedy atak nastąpił, policja przyjechała do kilku minutach, a oddziały prewencji nie były sformowane - wyliczał polityk.
Nawiązał również do późniejszego zaatakowania terenu ambasady Rosji. Komendant Główny Policji Marek Działoszyński ocenił, że odpowiedzialność za zamieszki ponoszą organizatorzy marszu, a ambasada nie prosiła o zwiększoną ochronę.
- Na podstawie Konwencji Wiedeńskiej każdy kraj przyjmujący jest zobowiązany do ochrony placówki dyplomatycznej innego państwa! Bez wezwania tej placówki! (...) Czy ja muszę mówić komendantowi Działoszyńskiemu, jakie są podstawowe obowiązki policji? Ta wypowiedź komendanta jest kompromitująca, daje przykład nieznajomości Konwencji Wiedeńskiej – podkreślił.