Ktoś powie: ale przecież taki system już istnieje, bo mamy w Polsce demokrację. Czyżby? Rozejrzyjcie się. Czy macie poczucie wpływu na decyzje państwowe? Nie, rządzą partie, które są mało liczne i zupełnie wyizolowane od społeczeństwa. Kiedy mamy kontakt z partiami? Podczas kampanii wyborczej. Raptem wyrastają spod ziemi i zawracają nam głowę. By zaraz po głosowaniu znowu zniknąć z naszego życia na kolejne cztery lata.
Kolejne rządy od 1989 roku prywatyzują, idą na wojnę, odbierają uprawnienia socjalne i pracownicze obywatelom, decydują o nas bez nas. A kiedy protestujemy przeciw, na przykład, wydłużeniu wieku emerytalnego czy prywatyzacji stołówek szkolnych, mówią nam: o co wam chodzi? Przecież głosowaliście. Działamy na wasze polecenie. Wiedziały gały, co brały.
Sęk w tym, że żadna partia nawet nie próbuje udawać, że jest gotowa spełniać swe obietnice wyborcze, a między wyborami partie rządzące z nikim się nie liczą ani nie konsultują, tylko sprawują zwyczajną dyktaturę. Dlatego ten rodzaj demokracji sprowadzającej się do wyborów raz na cztery lata i ignorowania woli społeczeństwa między jednymi a drugimi wyborami wielu słusznie nazywa „demokraturą".
To zjawisko jest szczególnie widoczne, gdy wkurzeni obywatele próbują zmusić władzę do zarządzenia referendum. A władza, ignorując miliony podpisów, odmawia społeczeństwu prawa do decydowania w sprawach, które muszą być dla niego ważne, skoro się mobilizuje i masowo podpisuje owe petycje.
Skąd jednak pomysł, że gdyby demokracja działała, czyli gdyby społeczeństwo, a nie obce mu partie, sprawowało władzę, ustrój kraju tak rządzonego można by nazwać socjalizmem? Przecież to, co znamy pod nazwą socjalizmu, to była dyktatura jednej partii.