Przeraża, bo naprawdę trudno sobie wyobrazić, jaki kryje się za nią ogrom ludzkiej pracy, ile godzin nad klawiaturą, ile filiżanek kawy, ile papierosów, twórczego bałaganu, które były przez dziesięciolecia naturalnymi atrybutami warsztatu dziennikarza.
Dziś jest już inaczej. Pali się poza murami budynków, „polityka czystych biurek" wymiotła z redakcji sterty papieru i tylko kawa nam została, nieodłączna towarzyszka wysiłku redagowania gazety. Dziesięć tysięcy wydań „Rzeczpospolitej"! Ponad milion zadrukowanych drobnym maczkiem stron papieru, licząc główny grzbiet, setki uzupełnień i dodatków.
Ile to liter? Nie będę zgadywał. Ale przynajmniej przypomnę nazwiska. Do „Rzeczpospolitej" pisali najwięksi: Czesław Miłosz, Zbigniew Herbert, Gustaw Herling-Grudziński, Leszek Balcerowicz, Bohdan Cywiński, Czesław Bielecki, Marek Nowakowski, Zdzisław Najder, Kazimierz Orłoś, Jan Nowak-Jeziorański, Andrzej Zoll i wielu, wielu innych. W systemie wierszówkowym gazety widnieje 9150 autorów. Całkiem spora armia. I całkiem imponujący katalog spraw.
Co nas najbardziej zajmowało? Polska zbiorowa pamięć? Obrona racji stanu? Wizja przyszłości? Kreowanie fundamentów gospodarki? Przesłanie dla przyszłych pokoleń? Wszystko na równi i piekielnie na poważnie, czasem aż zbyt poważnie. Czy od początku było dobrze? Nie, gazeta powstała w stanie wojennym, ale nie chcę przywoływać tych pierwszych lat, których ani nie pamiętam, ani się pod nimi nie podpisuję.
Wolna „Rzeczpospolita" przyszła z polską wolnością w październiku 1989. Na szczęście wszystko to, co później, ćwierć wieku pisania o Polsce, o jej radościach i zmartwieniach wyryło się w naszej zbiorowej pamięci dobrymi zgłoskami. Co mogę obiecać przy okazji wydania nr 10 000? Roztropność i powagę. Odpowiedzialność i pokorę wobec wagi słowa. Profesjonalizm i nowoczesność. O co poprosić? O czytanie, krytyczne uwagi i odrobinę cierpliwości, jeśli zdarzy nam się pobłądzić. Bo „Rzeczpospolita" to wartość narodowa. I to najbardziej zobowiązuje.