Z uwagą śledzę dyskusję rozpoczętą pod koniec ubiegłego roku tekstem Michała Szułdrzyńskiego „Prawica oburzonych". Autor zarzucił głównej partii opozycyjnej brak programu rządzenia, wchodzenie w bezsensowne spory, pomijanie spraw istotnych dla państwa, a w końcu brak drużyny 150 osób zdolnych objąć kierownictwo ministerstw. Właściwie poza tekstem liderów partii zjednoczonych z PiS, który zawierał pewien program pozytywny, pozostali dyskutanci skupili się na punktowaniu słabości programowej i braków personalnych prawicowej opozycji. Jedynie Marek Jurek i Jarosław Gowin wskazywali na szansę zjednoczonej prawicy, jaką jest budowa „wielkiego namiotu" na wzór republikanów Reagana oraz przedstawienie wiarygodnego i ambitnego programu budowy Nowej Rzeczypospolitej.
O słabych punktach Prawa i Sprawiedliwości i jego sojuszników powiedziano chyba już wszystko. Dlatego chciałbym zaproponować namysł nad tym, co musiałoby się zdarzyć, by zjednoczona prawica odniosła zwycięstwo, i czy to w ogóle możliwe.
Warto w tym miejscu przypomnieć, że u swych początków Prawo i Sprawiedliwość było zdolne nie tylko wygrać wybory w Warszawie, ale również wykorzystać krótki okres rządów w stolicy jako trampolinę do zwycięskich wyborów parlamentarnych i prezydenckich w 2005 r. Dziś mamy sytuację, w której stratedzy PiS jako sukces przedstawiają utrzymanie prezydentury Radomia, co się zresztą nie udało... Jednocześnie wyniki kandydatów Prawa i Sprawiedliwości w Warszawie, Wrocławiu czy Poznaniu pokazują jasno, że przekroczenie 40 proc. jest możliwe nawet przy skromnej kampanii i kandydacie, który na swoją rozpoznawalność dopiero pracuje. Gdzie więc leży problem?
Obóz zjednoczonej prawicy musi odpowiedzieć sobie na pytanie, czy rzeczywiście chce wygrać wybory
Obóz zjednoczonej prawicy musi sobie odpowiedzieć na pytanie, czy rzeczywiście chce wygrać wybory i rządzić Polską. Na to pytanie nie mają odpowiadać liderzy czterech sfederowanych partii, bo ich pogląd jest znany. Odpowiedź musi pochodzić od liderów struktur wojewódzkich, powiatowych, gminnych, a szczególnie wielkomiejskich. Jeżeli PiS i jego koalicjanci nie odzyskają zdolności wygrywania w dużych miastach, to mogą nigdy nie wygrać wyborów i pożegnać się z myślą o rządzeniu. Losy tegorocznych podwójnych wyborów rozstrzygną się właśnie w dużych miastach.