W plebiscycie na słowo roku 2018 zwyciężyła „konstytucja", ale w tej chwili słowem stycznia wydaje się „eksterminacja". Tak najczęściej określane jest to, co rząd chce zrobić z dzikami.
„My, wrażliwi na los wszystkich zwierząt i środowiska, stanowczo sprzeciwiamy się eksterminacji dzików w polskich lasach" – brzmi petycja do Ministerstwa Środowiska, pod którą podpisało się już ponad 240 tys. osób. Podobnych apeli jest w internecie więcej, a użytkownicy mediów społecznościowych wstawiają dzika do swoich zdjęć profilowych. Dochodzą do tego działania w świecie realnym, choćby protesty przed Sejmem.
Polskę ogarnia stopniowe szaleństwo na punkcie dzika, a jego rozmiar może zaskakiwać. W końcu myśliwi strzelają do dzików co roku, a znacznie zwiększone plany łowieckie ogłaszane są nie pierwszy raz. Co jest więc przyczyną najnowszego szaleństwa? To, że w dzicze barłogi wkroczyła polityka.
Mamy w tym roku podwójne wybory, a z poprzednich – samorządowych – Prawo i Sprawiedliwość wyszło poobijane na wsi. Miało tam rozbić Polskie Stronnictwo Ludowe, jednak wyszło inaczej. Powodem są m.in. potknięcia rządu w walce z epidemią afrykańskiego pomoru świń. O rozprzestrzenianie choroby często posądzane są dziki, choć prawda jest bardziej złożona. Poza tym dziki robią tzw. szkody łowieckie, a rolnicy muszą się starać o odszkodowania. Rząd chciał więc powiedzieć rolnikom: patrzcie, pozbawimy was kilku trosk jednocześnie. Zdecydował się na wyjątkowo duży odstrzał, kierując swoją narrację wyłącznie do wsi.
Problem w tym, że zupełnie zapomniał o miastowych. Im dziki kojarzą się z niegroźnymi stworzeniami, które biegają po miejscowościach nadmorskich w poszukiwaniu smakołyków, a czasem nawet dają się pogłaskać. Rząd zapomniał o rosnącej świadomości ekologicznej społeczeństwa, które opowiada się m.in. za zakazem hodowli zwierząt futerkowych. Swój udział mają w tym media. Telewizyjne spoty przekonują Polaków o konieczności ochrony panter śnieżnych w Mongolii. Jak mają więc zareagować, słysząc o dużym odstrzale dzików?