Przeszło pięć tygodni po zwycięskich dla opozycji wyborach w największym mieście Turcji jego nowy burmistrz się dowiedział się, że były one nieważne. Odbędą się nowe, zapewne lepsze dla rządzącej już prawie wszystkim partii AKP.
Wydawało się, że prezydent Recep Erdogan pogodził się z porażką swojego kandydata, byłego premiera Binalego Yildirima, w Stambule. Liczenie głosów oddanych 31 marca trwało długo, było nawet przerywane. Ale po kilkunastu dniach w świat poszła wiadomość, że nowym burmistrzem tureckiej metropolii jest Ekrem Imamoglu z najważniejszej opozycyjnej partii, świeckiej CHP. Dostał nawet potwierdzenie od stambulskiej komisji wyborczej. Wygrał różnicą zaledwie 13 729 głosów (a oddano ich prawie 9 milionów - to pokazuje też skalę rozgrywki w Stambule).
Ja sam z nadzieją pisałem, jeszcze zanim zwycięstwo Imamoglu się potwierdziło (jak teraz widać - nieostatecznie), że w Turcji, kraju z rekordową liczbą uwięzionych dziennikarzy i opozycjonistów, jest jednak element wolności. Wyniki wyborów są nieprzewidywalne i opozycja może zdobyć ratusze w najważniejszych miastach. Że jest to taka ćwierćdemokracja. Nie jest. Trzeba jeszcze zmniejszyć ten ułamek i z lękiem myśleć o przyszłości burmistrzów - stolicy Ankary i trzeciego co do wielkości miasta Izmiru. Bo też są z opozycji.
Okazało się, że Erdogan nie przewiduje nieprzewidywalności. Zwłaszcza wobec Stambułu, gdzie jako burmistrz zaczynał wielką polityczną karierę. Teraz jest prezydentem i zarazem szefem rządu (wspomniany Binali Yildirim był ostatnim premierem, stanowisko to przepadło podczas wprowadzania zmian w konstytucji), a także, znowu szefem islamskiej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP). Dogrywka wyborcza, już po myśli Erdogana, ma się odbyć 23 czerwca.
Imamoglu uważa, że odebranie mu zwycięstwa to zdrada. Podobnie zapewne czują miliony jego wyborców. Kolejne starcie prawie wszechmocnej AKP, z jej coraz bardziej bezradnymi przeciwnikami, może się niestety rozegrać nie przy urnach wyborczych.