Dobrze by było, gdyby tym niepokojącym obrazkom z Rosji przypatrzyli się uważnie ci publicyści, którzy jeszcze niedawno definiowali Polskę braci Kaczyńskich jako kraj putinowski. Niech przyznają dziś jak bardzo przesadne było porównywanie ograniczonych prób wzmocnienia państwa w ramach programu IV RP do pseudodemokratycznego caratu Putina.
Tymczasem w Polsce rząd Donalda Tuska odkrywa nagle Rosję jako kandydata do przyjaźni i milcząco przyjmuje diagnozę Kremla, że za pogorszenie się relacji polsko-rosyjskich w ciągu ostatnich dwóch lat odpowiedzialna była wyłącznie Warszawa. A Jarosław Kaczyński odpowiada pięknym za nadobne, nazywając rządy PO nadchodzącąputinadą.
To droga donikąd - zamiast obrzucać się porównaniami do kraju Putina, niech nowy rząd się zastanowi, jak współpracować z prezydentem i opozycją nad wypracowaniem wspólnej polityki wobec Rosji. Niech uzgodni, jakie pola współdziałania z Moskwą są możliwe, a na których nie można tolerować jej wpływów pod żadnymi warunkami. Bo niedobrze jest, kiedy Jose Barroso i Angela Merkel wzywają do refleksji nad zbytnią swobodą działania rosyjskich koncernów na europejskim rynku, a w Polsce wicepremier Pawlak wypowiada się w sposób, który może być uznany za chęć wpuszczenia Rosjan do naszej energetyki. W Tallinie, Rydze i Wilnie dobrze wiedzą, co oznacza tak pojmowany liberalizm dla bezpieczeństwa energetycznego tych krajów.
Polaków ma prawo niepokoić wzrost zamordyzmu w Rosji, bo zwykle wiązał się on z dążeniem władców Kremla do uzależniania od siebie sąsiadów. Dziś, rzecz jasna, w realizacji tych planów nie wzięłyby udziału kozackie sotnie, ale inwestycje naftowe i gazowe. Pieszczoty z niedźwiedziem różnie mogą się skończyć.