Jeśli szefowie SB robili wszystko, aby zamącić sprawę zamordowania Pyjasa, to pewnie mieli jakiś powód. Widziałem, jak już w III RP Urbaniak, samotnie, nad rozklekotaną maszyną do pisania latami biedził się, aby odsłonić prawdę w sprawie morderstwa Pyjasa. Nie wydawało się, aby specjalnie pomagał mu nowy aparat ścigania. Być może za wielu było w nim funkcjonariuszy, którzy nie chcieli ruszać starych spraw. Za to esbeków z pasją bronił autorytet III RP, autor „Gazety Wyborczej” i „Tygodnika Powszechnego”, kolega ministra Ćwiąkalskiego, prof. Jan Widacki.

Po raz pierwszy spotkałem go, gdy zaświadczał o nieposzlakowanej opinii innego profesora, Zdzisława Marka, usługowego eksperta SB, na podstawie oceny którego uznano zabójstwo Pyjasa za wypadek. Opinia biegłych z początku lat 90., którzy uznali, że dane, którymi posługiwał się Marek, wskazują właśnie na śmiertelne pobicie Pyjasa, nie zmieniała oceny Widackiego. Podobnie było z sądem, który skazał mnie z par. 212 za pomówienie Marka (– Miał pan podstawy, żeby tak myśleć, ale nie, żeby tak mówić – poinformował mnie przewodniczący składu apelacyjnego), albowiem napisałem, że Marek osłaniał morderców, przedstawiając zabójstwo jako wypadek. I podtrzymuję to.

W sądzie Marek czuł się jak u siebie w domu, przecież znał tam wszystkich od dziesiątków lat, podobnie jak Widacki. Aż dziw, że to Urbaniak wygrał z nim sprawę przeciw oficerom SB. I może dlatego musi teraz odejść. Nadchodzi czas Widackiego. Urbaniak musi zrobić mu miejsce. Patronuje temu minister Ćwiąkalski.