Ostatnio Jerzy Fedorowicz ujawnił z trybuny sejmowej, że istniał tylko jeden krótki okres ideału za prezesa Andrzeja Drawicza, gdy telewizja była rzeczywiście publiczna. Wcześniej Drawicz tajemnicę swojego sukcesu wytłumaczył w „Tygodniku Powszechnym”, pisząc, że jego działanie polegało na tłumaczeniu komunistycznym propagandzistom, iż telewizja ma misję, a oni powinni pielęgnować „esprit de corps” (poczucie koleżeństwa). Widocznie jego następcy zaniedbali tej pedagogiki, gdyż telewizja upartyjniała się na potęgę. Generalnie w jednym (SLD – PSL – UW) kierunku. Próba zmian za czasów Wiesława Walendziaka trwała krótko i wzbudziła oburzenie.
PiS przez dwa lata swojej władzy nie było wolne od prób posługiwania się TVP, ale zestawianie tych usiłowań z prezesurą Roberta Kwiatkowskiego, który uczynił z niej sprawne narzędzie propagandy SLD, wydaje się nie na miejscu.
PO doszła do wniosku, że tego fatalnego związku nie da się przełamać, więc w ramach zrywania z hipokryzją postanowiła go uprawomocnić, a upartyjnienie zastąpić urządowieniem. W projekcie ustawy PO to minister skarbu będzie mógł odwoływać i powoływać członków zarządu mediów publicznych. Dla wstydliwych dołożono tam jakieś warunki, ale praktycznie nie mają one żadnego znaczenia. Współautorka projektu Iwona Śledzińska-Katarasińska oświadczyła wprost i powtórzyła to parę razy publicznie (w telewizji), że „minister jako właściciel” powinien móc mianować zarząd TVP. Dotąd myślałem, że media publiczne są własnością społeczną, którą – tak jak i innymi typami takiej własności – rząd może dysponować tylko na określonych warunkach. Myliłem się. A własność to własność. Żadne tam pozory.
Pytanie tylko, czy takie podejście do własności społecznej nie może niepokoić? I dlaczego urządowienie mediów publicznych Platforma Obywatelska nazywa ich odpolitycznieniem? Czyżby resztki hipokryzji?
Skomentuj na blog.rp.pl/wildstein