Parę miesięcy temu wydawało się, że Kreml pogodził się z rakietami w Polsce i radarem w Czechach. Rosjanie starali się wyjść z twarzą z całej tej zawieruchy – najpierw oferowali Amerykanom skorzystanie z własnej bazy w azerskiej Gabali, potem mówili o wspólnym projekcie obronnym, w końcu skupili się na żądaniu inspekcji. Poparcie państw NATO w Bukareszcie dla systemu antyrakietowego było dla Moskwy dotkliwą porażką (osłodzoną brakiem zaproszenia do sojuszu Ukrainy i Gruzji). Jeden z najważniejszych argumentów przeciwników tarczy – obawa przed rozjuszeniem rosyjskiego niedźwiedzia – powoli tracił na znaczeniu.

Dziś włodarze Kremla znów prężą muskuły, wykorzystując iskrzenie na linii Waszyngton – Warszawa. Miedwiediew i Hu Jintao ostrzegają we wspólnym apelu, iż tarcza zagraża "staraniom o kontrolę zbrojeń" i "nie służy wspieraniu strategicznej równowagi". Wspólna deklaracja jest tak przepełniona troską o światowy pokój, że mógłby się pod nią podpisać nawet Leonid Breżniew.

Niestety, wiszące w powietrzu fiasko polsko-amerykańskich rozmów sprawia, iż Rosja czuje się równie silna jak za dobrych breżniewowskich czasów. Jeśli projekt ostatecznie upadnie, kremlowscy spece od PR nie omieszkają odtrąbić dyplomatycznego triumfu. W Polsce nie będzie rakiet, bo Rosja powiedziała: "W Polsze rakiet nie budiet".

Amerykanie zbudują silosy gdzie indziej, Miedwiediew odniesie pierwszy międzynarodowy sukces, a premier Tusk z ministrem Sikorskim zrzucą zapewne winę na skąpstwo Waszyngtonu. Nie zmieni to jednak faktu, że jako jedyni bohaterowie tej opowieści zostaniemy na lodzie.

Skomentuj na blog.rp.pl/magierowski