Zaczęło się od słynnego "resetu" wiceprezydenta Joe Bidena, potem mieliśmy spotkanie pani sekretarz Hillary Clinton z ministrem Siergiejem Ławrowem, wreszcie rendez-vous prezydentów nad Tamizą. Dwaj młodzi przywódcy (żaden z nich nie dobił jeszcze do pięćdziesiątki) chcą udowodnić, że czasy zimnej wojny to przeżytek i nikt nie zamierza do nich wracać. "Wybierzmy przyszłość" – tak mogłoby brzmieć hasło londyńskiego szczytu.

Barack Obama podkreślał wielokrotnie, że najważniejszym zadaniem dla niego i dla Dmitrija Miedwiediewa będzie kolejne zmniejszenie arsenałów strategicznych w ramach nowego traktatu – poprzedni, START I, będzie obowiązywał tylko do grudnia tego roku. Ale z niszczeniem broni jądrowej jest jak z ograniczaniem emisji gazów cieplarnianych. Umowa dwóch potęg nie oznacza, że straszak atomowy z dnia na dzień zniknie. Waszyngton i Moskwa ogłoszą wielki sukces, redukując liczbę głowic nawet do tysiąca sztuk, nadal jednak będziemy żyć w świecie, w którym Pakistan może urządzić nuklearny prysznic Indiom, Indie Pakistanowi, Iran Izraelowi (za chwilę), Izrael Iranowi (w każdej chwili), a Chiny nam wszystkim. Jednocześnie militarną siłę państwa określa dzisiaj w większym stopniu liczba samolotów bezzałogowych i sprawność specjalistów od cyberwojny niż betonowe silosy z rakietami.

Układ rozbrojeniowy podpisany przez obu prezydentów pozostanie zatem jedynie symbolem nowej ery. Pieczęcią dla pacyfistycznej postawy Obamy i listkiem figowym dla "nowoczesnego" Miedwiediewa. Prawdziwym przełomem byłoby dopiero zmuszenie rosyjskich przywódców, by respektowali zasadę wolności gospodarczej, wolności słowa i niezależnego wymiaru sprawiedliwości w ich własnym kraju. Wolę Rosję demokratyczną z 10 tysiącami głowic niż rozbrojoną Rosję Putina i Miedwiediewa.

Skomentuj na [link=http://blog.rp.pl/magierowski/2009/04/01/czy-rosja-bez-glowic-jest-mniej-grozna/]blog.rp.pl/magierowski[/link]