Można by dodać, że bez stabilnej, demokratycznej Ukrainy zaangażowanej we współpracę z Europą trudno mówić o pełnym bezpieczeństwie Polski. Dlatego prezydenckie wybory w tym kraju także dla nas mają ogromne znaczenie.

[wyimek][b][link=http://blog.rp.pl/gillert/2010/01/15/wybory-w-czasach-rozdwojenia-jazni/]skomentuj na blogu [/link][/b][/wyimek]

Nie tak dawno miałem się okazję spotkać z grupą ukraińskich dziennikarzy zaproszonych do Polski przez Centrum Europejskie Natolin. Rozmawialiśmy o lekcjach, jakie Ukraina może wyciągnąć z naszej integracji z Unią Europejską i NATO. Okazało się, że lekcji tych nie jest wcale tak wiele z jednego prostego powodu. – Polska miała łatwiej, bo od początku dobrze wiedziała, czego chce, i wytrwale do tego dążyła. My nie mamy tego luksusu. Nasze społeczeństwo samo nie może się zdecydować, w którą stronę podążyć: ku Europie czy ku Rosji – mówili ukraińscy goście.

Podczas pomarańczowej rewolucji przed pięcioma laty mogło się wydawać, że Ukraińcy wybrali. Dziś nawet postronny obserwator widzi, że nie. W Warszawie, która liczyła na przeciągnięcie Ukrainy na zachodnią stronę, coraz częściej słychać wyrazy rozczarowania. Także przedstawiciele władz amerykańskich mówią w prywatnych rozmowach, że trudno współpracować z kimś, kto nie jest pewien, czy chce współpracy.

Oczywiście zastój w relacjach Kijowa z zachodnimi partnerami wynikał zapewne po części z politycznego bezładu, jaki od miesięcy panuje na Ukrainie. Być może wybory, na których ostateczne rozstrzygnięcie przyjdzie zapewne poczekać do drugiej tury, położą kres temu paraliżowi. Ale zapewne nie położą kresu rozdwojeniu jaźni. Sądząc ze składu czołówki w wyścigu po ukraińską prezydenturę, jeśli coś się zmieni, to raczej na korzyść Rosji. Co w tej sytuacji może Zachód? Robić wszystko, by wizja integracji z nim była dla Ukraińców jak najbardziej atrakcyjna. I dopilnować, by Ukraina czuła za sobą wsparcie Zachodu w razie prób wywierania nacisku – gospodarczego, politycznego czy nawet militarnego – przez Moskwę.