W zeszłym roku triumf na festiwalu w Gdyni i – bardziej generalnie – w gremiach oceniających polskie kino święciły: "Rewers", "Wojna polsko-ruska" czy "Dom zły". O "Zerze" pisano niewiele, a jest ono lepsze od wymienionych. To dojrzały, świetny obraz.
Kamera śledzi bohaterów, odnotowuje interakcje z kolejnymi postaciami, aby podążyć ich szlakiem i zostawić na rzecz następnych wciągniętych w bieg wydarzeń lub po prostu wchodzących w perspektywę obiektywu. Odnajduje pojawiających się wcześniej i tropi ich przypadki, które splatają się z kolejnymi i układają w mozaikę wspólnych losów. Ich współzależność staje się coraz mniej przypadkowa, a spoza zbiegów okoliczności wyłania się sens zdarzeń, który trudno nam do końca zidentyfikować, ale jego istnienie jawi się coraz bardziej przemożnie.
Podobną, nietypową strukturę opowieści filmowej znamy z niektórych obrazów Roberta Altmana, Paula Andersona czy Alejandra Inarritu. Kariera tej formy warta jest zastanowienia. Stara się ona uchwycić mikrokosmos naszej cywilizacji, czyli przenikanie się losów dzielących tę samą egzystencjalną przestrzeń, chociaż odmiennych i obcych sobie ludzi, akcentując ciężar każdej indywidualnej decyzji.
Jest to narracja trudna, wymagająca absolutnej precyzji i panowania zarówno nad komplikacją złożonej opowieści, jak i każdym jej szczegółem. Borowski poradził sobie z tym w sposób perfekcyjny. Jego anonimowa metropolia jest autentyczną Polską rozpiętą dziś między abstrakcyjnym, zimnym światem biznesu i ludźmi rozpaczliwie walczących o elementarne przetrwanie, obszarem zagubionego ładu moralnego i odruchowym poszukiwaniem go. Jednocześnie film Borowskiego zaludniają żywe, choć portretowane w krótkich zbliżeniach postacie, które domagają się od nas uwagi.
Dlaczego ten film, który powinien stać się wydarzeniem kulturalnym mijającego roku, przeszedł nieomal bez echa? Czy nie jest to kolejny znak zagubienia się kryteriów nie tylko artystycznych naszego kraju?