To była jedna z najdziwniejszych kampanii wyborczych ostatnich lat. Choć formalnie trwała cztery tygodnie, była kontynuacją kampanii rozpoczętej w lutym i przerwanej 10 maja. Na przełożeniu terminu skorzystała największa partia koalicyjna, która podmieniła Małgorzatę Kidawę-Błońską na Rafała Trzaskowskiego.
Trzaskowski zadanie wykonał, odzyskał poparcie swojej partii i wyrósł na głównego konkurenta Andrzeja Dudy. I choć jego poparcie zatrzymało się w okolicach 30 proc. (w badaniu IBRiS dla „Rzeczpospolitej” przeprowadzonego w środę było to 26,4 proc.), dokonał rzeczy znacznie ważniejszej – zmobilizował wyborców opozycji. Jego plakaty pojawiły się nawet na wiernym PiS południu Polski, co pokazało dużą determinację jego zwolenników.
Dowiedz się więcej: Sondaż: W pierwszej turze - Andrzej Duda, w drugiej - walka o każdy głos
W ostatnich dniach Trzaskowski jakby dostał zadyszki. Jedna z teorii mówi, że wolał na końcu prowadzić bardzo zachowawczą kampanię, obniżając ryzyko wpadki. Jego sztab ma być przekonany, że o wszystko walczyć będzie przed drugą turą, w pierwszej lepiej nie ryzykować. Prezydent Warszawy zmarginalizował też pozostałych kandydatów, którzy liczyli, że uszczkną coś dla siebie, korzystając ze słabej kampanii Kidawy-Błońskiej. Niecałe 6 proc. Władysława Kosiniaka-Kamysza czy 10 proc. dla Szymona Hołowni oznacza, że marzenia „trzecich kandydatów” o najwyższym urzędzie w państwie wydają się mało realne. A jeszcze w maju mieli szanse, by walczyć o II turę.
Jednocześnie 20 proc. głosów, które zostaną oddane na kandydata PSL, kandydata Lewicy i Szymona Hołownię, będzie cennym łupem w drugiej turze. Będą się o nie bić zapewne Trzaskowski i Duda.