Gdy pięć lat temu przyznano nam wspólną organizację imprezy, prócz sportowych emocji i inwestycji infrastrukturalnych miała ona przynieść duże osiągnięcia cywilizacyjne. Miała też politycznie zbliżyć nasze kraje, planowano, że Polska stanie się promotorem Ukrainy w Europie.
Dziś widzimy, że był to cel zbyt ambitny. Choć Polska nie zmieniła swego proukraińskiego podejścia, nasi wschodni sąsiedzi robią ostatnio wiele, by te szanse pogrzebać. A skazanie byłej premier Julii Tymoszenko zagraża także powodzeniu mistrzostw Europy.
Bo w Unii, która przez długi czas udawała, że nie widzi żadnych mankamentów we wschodnich demokracjach, nagle zapanowała moda na oburzenie na politykę Kijowa. Najpierw prezydent RFN odwołał majową wizytę w Kijowie, a teraz były przewodniczący włoskiego parlamentu i szef niemieckiej lewicy wezwali kibiców, aby nie jechali na mecze na Ukrainę. Oburzenie wyraziła też unijna komisarz ds. sprawiedliwości Viviane Reding, która zamierza bojkotować nie tylko władze w Kijowie, ale też przy okazji i Warszawę - bo zapowiedziała, że nie weźmie udziału w meczu otwarcia Euro 2012, który przecież odbędzie się nad Wisłą.
Przypomnijmy: w sprawie Julii Tymoszenko polskie władze zachowywały się jak należy. Minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski nawet podczas pobytu w Kijowie dwa miesiące temu w rozmowie z prezydentem Wiktorem Janukowyczem ostrzegał przed konsekwencjami uwięzienia byłej premier. Miesiąc temu także premier Donald Tusk podczas spotkania ze swym ukraińskim odpowiednikiem Mykołą Azarowem również wyraził zaniepokojenie sytuacją Julii Tymoszenko.
Polska nie ma się czego wstydzić. Może więc dobrze byłoby, gdybyśmy uświadomili Zachodowi, że karanie Polski za to, jak Ukraina potraktowała swoją byłą premier, to absurd.