Tym razem poranną kawę Europejczykom zakłóciła (a Amerykanom zaraz zakłóci) groźba ataku na Stany Zjednoczone - np. na Hawaje. W zasięgu rakiet północnokoreańskich są, jak wynika z wykresów sporządzonych przez zachodnich ekspertów, nie tylko wyspy, ale i amerykański ląd - kawał Alaski. Czyli właściwie podstawy do lęku są.
I o ten lęk chodzi Kimowi obecnemu, wielbicielowi amerykańskiej koszykówki, podobnie jak chodziło Kimom poprzednim. Przy okazji dyktatura może czasem coś ugrać od bogatych sąsiadów lub od Zachodu. Przede wszystkim zaś strasząc innych rakietami czy atomem, stosując wciąż konwencję wojenną, osiąga najważniejszy cel - zachowuje status quo. Inni się boją o siebie, a nie zastanawiają, jak ulżyć poddanym Kima, najbardziej gnębionemu dziś narodowi planety. A wielu poddanych żyje zapewne w przekonaniu, że wokół Korei Północnej jest mnóstwo wrogów, skoro trzeba w ich kierunku celować rakiety.
Gróźb nieobliczalnego dyktatora w trzecim dyktatorskim pokoleniu nie można oczywiście lekceważyć. Ale dyplomacją, apelami nic nie da się zrobić, już chyba nikt nie wierzy, że Pekin może wybić Kimowi z głowy zabawy międzykontynentalnymi zapałkami.
Pozostaje gotowość do ewentualnej obrony.