Nie było w tym koncepcie ani krzty ideologii, ale przede wszystkim przyjęcie do wiadomości, że trwałym spoiwem każdej społeczności będzie tylko monogamiczny związek kobiety i mężczyzny, bo właśnie on – od zawsze – jest w naszym świecie emocjonalnie najsilniejszy. I, co ważniejsze, nie jest – używając poetyckiego określenia prof. Krystyny Pawłowicz – jałowy.
Definicje Comte'a najbardziej do serca wzięli sobie chyba współcześni postmodernistyczni rewolucjoniści, którzy – gdy postanowili ru szyć z posad bryłę świata – zabrali się właśnie do małżeństwa i rodziny. Na dwa sposoby.
Pierwszy – jak się z czasem okazało, dość konserwatywny – to próby powoływania alternatywnych instytucji, takich jak PACS we Francji czy związki partnerskie w Polsce z uprawnieniami zawarowanymi wcześniej dla związku małżeńskiego. Najwyraźniej okazało się to jednak niezbyt skuteczne, bo tradycyjna rodzina – choć jest w kryzysie – wciąż istnieje.
Rewolucjoniści zaczęli więc wcielać w życie drugi scenariusz: oto na naszych oczach „kradną" rodzinę i małżeństwo. Już dawno wprowadzono do języka nauk społecznych pojęcie „rodziny niestandardowej" czy „innej formy rodziny" (kiedyś mówiono o „rodzinie niepełnej", ale dziś chyba to politycznie niepoprawne).
Teraz zaś mamy do czynienia ze zmianą ustawową – na razie we Francji – pojęcia małżeństwa. Wedle przyjmowanych w tych dniach przepisów pełnoprawne związki małżeńskie z prawem do adopcji dzieci będą mogli zawierać także homoseksualiści. Jeszcze pozostawiono nazywanie rodziców ojcem i matką, ale niebawem także i te pojęcia zostaną wyrzucone do lamusa jako symbol homofobii i nietolerancji...