Z wiadomych względów nie dało się kontynuować działalności ugrupowań aktywnych w czasach międzywojennych. I kiedy po roku 1989 polskie elity polityczne stanęły wobec konieczności odbudowania demokratycznej, wielopartyjnej sceny, zmuszone były działać od zera.
Z jednej strony wywoływano duchy od dawna nieżyjących polityków II RP, z drugiej zaś spoglądano z mniejszą lub większą dozą fascynacji w kierunku ugrupowań działających w Niemczech, we Francji, w Wielkiej Brytanii czy USA. Punktem odniesienia stały się establishmentowe formacje zachodnie – rozmaite chadecje czy socjaldemokracje. A nad Wisłą mnożyły się partie, które je naśladowały.
Kiedy w roku 2001 pojawiła się Liga Polskich Rodzin, ugrupowanie to postrzegane było jako spadkobierca endecji. Ale parę lat później lider LPR Roman Giertych deklarował się już jako zwolennik thatcheryzmu. Na pytanie o to, czy zapisałby do własnej partii swojego ideowego protoplastę, czyli Romana Dmowskiego, odpowiadał przecząco, zarzucając tamtemu antysemityzm.
Okazuje się zatem, że – wbrew rozmaitym opowieściom – dzisiejszą polską polityką nie rządzą trumny międzywojennych mężów stanu. Czy to oznacza, że rodzime elity szukają inspiracji ideowych za granicą – w krajach, które postrzegane są w Polsce jako od niej lepsze, bo przede wszystkim bardziej zamożne?
SLD, mimo usilnych zabiegów, nie upodobnił się do SPD czy brytyjskiej Partii Pracy. Nadal musi on obsługiwać postkomunistyczny elektorat. W dodatku nie pozwala sobie na zbyt daleko posunięty radykalizm w sprawach kulturowych, bo jednak musi się liczyć z faktem, że polskie społeczeństwo jest konserwatywne.
Z kolei PO i PiS nie mają raczej swoich ideowych odpowiedników na Zachodzie. To specyficzne produkty III RP – zakorzenione w problemach, jakie mamy tu i teraz. I to – przy wszystkich wadach, jakie posiadają – jest właśnie ich największy atut.