Nasi zachodni sąsiedzi, przynajmniej na użytek swojej krajowej polityki już specjalnie nie kryją, że chcieliby zostać oficjalnym hegemonem na kontynencie. Bo na razie hegemonię sprawują nieoficjalnie, dzięki rozkwitowi swojej gospodarki i sprytnej polityce Angeli Merkel.

Trudno im czynić zarzut z tego, że dbają o własne interesy, podobnie jak z tego, że chcą promować swój język i kulturę. Zresztą, dodajmy na marginesie, od lat robią to z doskonałym skutkiem, dzięki licznym fundacjom i Instytutowi Goethego. Jeśli komuś można coś zarzucać, to tym politykom (również polskim), którzy dopuścili do sytuacji nierównowagi sił w Europie.

Oczywiście, można powiedzieć, że niemiecki byłby tylko jednym z trzech języków oficjalnych i że w sumie nic wielkiego by się nie stało. Pamiętajmy jednak, dlaczego mimo ogromnego potencjału gospodarczego i ludnościowego Niemcy nie miały do tej pory takich przywilejów, do jakich są predestynowane. Chodziło o dziedzictwo wojny, którą rozpętali, mordując miliony ludzi, organizując Holokaust i doprowadzając Europę na skraj przepaści, skąd wyciągnęli ją Amerykanie. Jak widać, to dziedzictwo coraz bardziej idzie w zapomnienie. Zarówno w krajach Unii, jak i w samych Niemczech. A to nie wróży dobrze. Tak jakoś się składa, że zawsze gdy Niemcy chcą, by cała Europa mówiła po niemiecku, kończy się to fatalnie.