Wróci tam 1 maja, na 10. rocznicę wstąpienia Polski do Unii Europejskiej. Kiedy 11 listopada ubiegłego roku instalacja została spalona, głosom oburzenia nie było końca. Gdyby potępiono wyłącznie akt wandalizmu, sprawa wydawałaby się bezsporna. A jednak poszło o coś więcej. Problem był podnoszony w określonym kontekście: oto straszni narodowcy, którzy wyszli na stołeczne ulice, aby wziąć udział w Marszu Niepodległości, postanowili dać upust swojej agresji i zniszczyli (a może raczej sprofanowali) coś, ?co symbolizuje tolerancję i rozmaite postępowe wartości.
Znamienne, że i autorka instalacji Julita Wójcik opowiedziała się za tym, żeby jej „dzieło" wróciło na ?plac Zbawiciela 17 maja, a więc ?w Międzynarodowym Dniu Walki ?z Homofobią. Tak więc opowieści ?o apolitycznym charakterze „Tęczy" – bo i takie się pojawiały – chyba straciły moc przekonywania.
Powrót instalacji w dniu 10. rocznicy wejścia Polski do UE ma być w założeniu – czego rzecz jasna nikt otwarcie nie powie – zagraniem eurosceptykom na nosie. Ale nie tylko im. W naszym kraju utrwalił się bowiem fałszywy podział polityczny na postępowych zwolenników integracji europejskiej i jej konserwatywnych przeciwników. Z tego zaś płynie wniosek, że możliwy jest tylko jeden model zjednoczonej Europy: kontynentalne supermocarstwo, które jednostronnie hołduje lewicowo-liberalnej wizji świata ?i narzuca swoim członkom rozmaite eksperymenty społeczne, w tym obdarzanie par homoseksualnych przywilejami zarezerwowanymi dla małżeństw.
Gdyby tak było, chadeccy ojcowie założyciele Unii musieliby przewracać się w grobie. Być może zresztą taki jest cel środowisk politycznych, dla których zjednoczenie Europy ma sens pod warunkiem, że będzie ona miejscem realizacji swoistej utopii. Na szczęście przyszłość Starego Kontynentu nie została jeszcze przesądzona.
„Tęcza" może więc sobie wracać ?na plac Zbawiciela, ile wlezie. Politycznie to nic nie znaczy. ?Będzie natomiast z czego się nabijać. Szkoda tylko na całe to zamieszanie pieniędzy warszawskich podatników.