Zaczęło się od przedpołudniowego wpisu @Arlukowicz: „Takie pytanie. Czy znasz swojego lekarza rodzinnego?" W odpowiedzi odzywa się m.in. Dorota Zawadzka, @SuperNiania: „Oczywiście, leczy nas wszystkich". Pojawia się też wpis Łukasza Mężyka, dziennikarza portalu 300polityka.pl, który odpowiada: „@LukaszMezyk: Nie znam, poznaj nas".
Co na te tweety odpowiada minister? Na pierwszy: „A wiesz, że wiele badań ma prawo zlecić lekarz rodzinny nie odsyłając Cię do specjalisty". Na drugi" „Warto sprawdzić. Lekarz rodzinny otrzymuje za każdego z nas stawkę kapitacyjną. Niezależnie czy u niego bywasz czy nie".
Cóż oznacza ton tych odpowiedzi? By to zrozumieć trzeba mieć na uwadze słowa premiera Donalda Tuska, który zażądał od swojego ministra skrócenia kolejek do lekarzy. Problem ten narasta od dawna - nie od dzisiaj wiadomo, że na niektóre zabiegi trzeba niekiedy czekać latami. Ostatnio dowiedziałem się, że teściowi mojego znajomego z Krakowa wyznaczono termin endoprotezy kolana na... 2029 rok. Trudno zatem spodziewać się, że nagle, bez odważnych i przemyślanych posunięć oraz naruszenia silnych lobby, którym zależy na obecnym patologicznym stanie rzeczy, uda się błyskawicznie skrócić czas oczekiwania na poradę medyczną.
A można niemal ze 100 proc. pewnością założyć, że minister Arłukowicz – co udowodnił swoją dotychczasową nieudolnością - nie poradzi sobie z tym problemem. Dlatego szuka kozła ofiarnego. Skoro sam stanie się zapewne takim kozłem dla szefa rządu, będzie mógł zawsze tłumaczyć, że stało się tak za sprawą lekarzy rodzinnych.
Praca tych ostatnich faktycznie wymaga przemyślenia. Czy stawka kapitacyjna to dobry sposób ich wynagradzania? Czy powinni być premiowani za wysyłanie pacjentów na badania? Czy nie nadużywają skierowań do specjalistów? Dlaczego nie zlecają im badań? Dlaczego nie stali się prawdziwymi przewodnikami pacjentów po systemie ochrony zdrowia? Te pytania można mnożyć.