Szef NATO określił ją bardzo delikatnie „niewłaściwą", bezradne władze ukraińskie były mniej dyplomatyczne, mówiąc o poważnym naruszeniu suwerenności swojego kraju.
Symboliczne jest już miejsce, gdzie Władimir Putin wylądował. Lotnisko w Belbeku, ukraińskiej bazie, która pod wodzą pułkownika Mamczura najdłużej (co nie znaczy długo) stawiała opór rosyjskim zielonym ludzikom. Symboliczny jest i pokaz siły rosyjskiej Floty Czarnomorskiej, która wodną paradą przywitała rosyjskiego przywódcę. Symboliczne są spotkania z weteranami.
Nie jest to pierwszy ważny polityk Kremla na Krymie. Pod koniec marca był tam premier Dmitrij Miedwiediew, wcześniej chwilowy prezydent. To też był pokaz rosyjskiej siły i co gorsza zapowiedź nowej agresji rosyjskiej na Ukrainie, już poza półwyspem krymskim.
Kilka dni później usłyszeliśmy o powstaniu „Donieckiej Republiki Ludowej", której twórcy zamierzają ją lada moment oderwać od Ukrainy. To, że „Donieck nie jest gorszy od Krymu" i też zasługuje na wyrwanie przy pomocy Rosji z objęć „kijowskich faszystów", można było wyczytać z rosyjskich mediów już wcześniej, zanim na Krymie pojawił się Miedwiediew i zanim pojawiła się „Doniecka Republika Ludowa". Wyczytałem to i ja.
Wcześniej, w lutym, między wierszami miłych opowieści o zimowej olimpiadzie w Soczi, można było wyczytać, że „Moskwa nie pozwoli skrzywdzić Rosjan, którzy znaleźli się na ukraińskim boisku", choć wielu takie przewidywania traktowało jak rusofobiczne szaleństwo.