W polityce już tak pięknie i zgodnie z zasadami Niemcy nie pogrywają, niestety (choć skuteczności nie sposób im odmówić). Dostrzec to można było na stadionie w Rio de Janeiro. Kanclerz Angela Merkel intymne chwile oczekiwania na futbolowy triumf Niemiec dzieliła z Władimirem Putinem, prezydentem państwa, które w ostatnich miesiącach zdołało naruszyć integralność terytorialną sąsiada, wywołać wojnę i nadal ją podsycać, wysyłając broń i najemników. Czyli jak na Europę okazał się największym agresorem od dwóch dekad.
O wpływie futbolu na politykę sporo powiedziano i napisano. Choćby o tym, jak sukcesy latynoskich piłkarzy umacniały przywódców junt i dyktatur albo jak mundialowe zwycięstwa rozbudzały patriotyzm i dumę narodową, także Niemców. Tym razem rozbudzeniu dumy narodowej zdobywców złota, czyli Niemców, towarzyszy umocnienie przywódcy Rosji, kraju, którego drużyna grała słabo i nie wyszła nawet z grupy.
Pod wpływem pięknych i czystych uniesień mundialowych pozwolę sobie na naiwność:
Gdyby poważnie traktować zasady cywilizowanego świata, a przynajmniej Zachodu, to Putin za to, co wyprawia na terenie Ukrainy, nie powinien być nagradzany dzieleniem intymnych chwil z panią Merkel, lecz ukarany wykluczeniem z rozgrywek politycznych.
Naiwnie zapytam też, czy to właściwe, aby czas wyczekiwania na bramkę, którą w końcu strzelił Mario Götze, pani kanclerz poświęciła na przyklepanie rosyjskiego planu dla Ukrainy. Bo wiele wskazuje na to, że taki jest skutek jej spotkania z Putinem w Rio: Kijów usłyszał, że ma zakończyć odbijanie swojego terytorium i dogadać się z separatystami, czyli zgodzić się na uzależnienie od Moskwy.