Paweł Łepkowski: Fatalna polityka wahadłowa Ameryki wobec Izraela

Od 1948 r. bezpieczeństwo narodowe Izraela traktowano w Waszyngtonie niemal na równi z bezpieczeństwem narodowym USA. W tym roku coś pękło w relacjach obu państw. Czy naprawić to może zwycięstwo Donalda Trumpa w tegorocznych wyborach prezydenckich?

Publikacja: 01.06.2024 11:32

Prezydent Trump i premier Netanjahu pozostają w bliskich relacjach, nie tylko politycznych

Prezydent Trump i premier Netanjahu pozostają w bliskich relacjach, nie tylko politycznych

Foto: AFP

Stany Zjednoczone jako pierwsze państwo świata uznało niepodległość nowożytnego Izraela – już 11 minut po jego proklamacji 14 maja 1948 r. Stosunki specjalne, jakie łączyły od samego początku oba państwa, oznaczały przede wszystkim niekończącą się pomoc finansową płynącą z Waszyngtonu do Tel Awiwu, de facto przeznaczoną głównie na wydatki zbrojeniowe Izraela. Już w 1949 r. nowe państwo żydowskie otrzymało od American Export-Import Bank znaczną „pożyczkę” w wysokości 100 mln dolarów. Od tej pory stało się tradycją udzielanie rok w rok gigantycznych „pożyczek”, których nikt w Izraelu nie zamierzał spłacać.

Nic nie było w stanie naruszyć uprzywilejowanej pozycji Izraela w relacjach z Waszyngtonem. Nawet śmierć 34 amerykańskich marynarzy – spowodowana bezprecedensowym atakiem sił izraelskich na USS „Liberty” 8 czerwca 1967 r. na Morzu Śródziemnym – nie zaszkodziła w najmniejszym stopniu stosunkom specjalnym między obu państwami.

Od 1969 r. Stany Zjednoczone stały się głównym dostawcą broni do Izraela. W tym właśnie roku lotnictwo państwa żydowskiego otrzymało w prezencie od USAF 50 nowoczesnych samolotów myśliwskich Phantom. Formalnie wszystkie kontrakty zbrojeniowe przedstawiano amerykańskiej opinii publicznej jako dochodowe umowy handlowe. W rzeczywistości niemal wszystkie były darowiznami. W dodatku amerykańska misja przy Radzie Bezpieczeństwa ONZ nie pozwalała na jakiekolwiek rezolucje krytykujące izraelskie siły zbrojne.

Prawdziwym przełomem we wzajemnych relacjach była podróż do Tel Awiwu prezydenta Richarda Nixona w dniach 16–17 czerwca 1974 r. Była ona efektem tzw. polityki wahadłowej wymyślonej przez sekretarza stanu USA Henry’ego Kissingera, który potrafił rewelacyjnie studzić bojowe zapędy swoich żydowskich współwyznawców, a jednocześnie robił wszystko, co możliwe, aby Stany Zjednoczone stały się niezłomnym gwarantem izraelskiego bezpieczeństwa narodowego.

Demokraci nie cieszą się sympatią Izraelczyków

Pierwszym zgrzytem we wspólnej doktrynie bliskowschodniej Waszyngtonu i Tel Awiwu stało się oświadczenie prezydenta Jimmy’ego Cartera z 16 marca 1977 r. Nowo wybrany prezydent USA uznał konieczność utworzenia „ojczyzny” dla palestyńskich uchodźców.  Starania jego administracji dążącej do podpisania trwałego pokoju egipsko-izraelskiego zostały uznane przez zwycięzców izraelskich wyborów parlamentarnych z 17 maja 1977 r. za politykę antysyjonistyczną.

Od 1969 r. Stany Zjednoczone stały się głównym dostawcą broni do Izraela.  Formalnie wszystkie kontrakty zbrojeniowe przedstawiano amerykańskiej opinii publicznej jako dochodowe umowy handlowe. W rzeczywistości niemal wszystkie były darowiznami. 

Prawicowy Likud, który wybrał na premiera Menachema Begina, obawiał się, że Carter wymusi ustanowienie stałych granic Izraela. Państwo to do dzisiaj nie posiada bowiem wyznaczonych granic. Także ze względu na brak konstytucji każda ustawa zatwierdzona przez Kneset ma rangę prawa konstytucyjnego. Konsekwencją takiego ustroju jest ciągła niepewność i niespójność polityki wewnętrznej i zagranicznej. Każda kolejna ekipa, która zdobywa większość w Knesecie, jest w stanie zmienić wszystkie podpisane dotychczas umowy międzynarodowe. W ten sposób konflikt z Arabami jest zjawiskiem typowo cyklicznym.

W 1977 r. premier Begin nazwał obszary na zachód od brzegów rzeki Jordan – a więc biblijną Judeę i Samarię – „integralną częścią Wielkiego Izraela”. Od tego czasu rozpoczęto akcję promocyjną osadnictwa żydowskiego na tych obszarach z jednoczesną polityką wysiedlania rodzin palestyńskich, które żyły na tej ziemi od ponad tysiąca lat.

Rwąca rzeka zielonych banknotów płynących z Waszyngtonu do Tel Awiwu

W 1977 r. nastąpił ważny przełom w relacjach amerykańsko-izraelskich. Po raz pierwszy sam prezydent Stanów Zjednoczonych twardo postawił się postulatom przedstawicieli Tel Awiwu. Jimmy Carter, oceniany dzisiaj jako jeden z najgorszych przywódców amerykańskich w powojennej historii, wcale na taką ocenę nie zasługiwał. Szczególnie dotyczy to jego dość śmiałej i konsekwentnej postawy w polityce bliskowschodniej. Pogodzenie w bezpośredniej rozmowie tak skrajnie wrogich sobie osobowości jak Menachem Begin i Anwar as-Sadat (prezydent Egiptu w latach 1970–1981) wymagało nie lada sprytu, ale też autorytetu. Jeden i drugi postawili za warunek wstępny do rokowań skrajne koncesje terytorialne. A jednak 12-dniowy, trójstronny szczyt w Camp David zorganizowany przez byłego hodowcę orzeszków ziemnych z syjonistycznym jastrzębiem i skrajnym egipskim nacjonalistą zakończył się pełnym sukcesem amerykańskiego farmera. Po raz pierwszy zadufane i przekonane o swojej wyższości nad innymi elity Izraela i Egiptu zobaczyły jak 17 września 1978 r. na znak prezydenta Cartera ich przywódcy z oporami i zawstydzeniem podpisują traktat pokojowy.

W 1977 r. premier Begin nazwał obszary na zachód od brzegów rzeki Jordan – a więc biblijną Judeę i Samarię – „integralną częścią Wielkiego Izraela”. Od tego czasu rozpoczęto akcję promocyjną osadnictwa żydowskiego na tych obszarach z jednoczesną polityką wysiedlania rodzin palestyńskich, które żyły na tej ziemi od ponad tysiąca lat.

Ten przełom przekonał także niektóre amerykańskie środowiska polityczne, że w relacjach z Tel Awiwem nie wolno być uległym.

Z kolei drugie podpisanie egipsko-izraelskiego układu pokojowego przez Sadata i Begina w Waszyngtonie 26 marca 1979 r. stało się sygnałem dla środowisk syjonistycznych do przyspieszenia osadnictwa żydowskiego na Zachodnim Brzegu i w Strefie Gazy oraz wzmocnienia reprezentacji środowisk syjonistycznych w Waszyngtonie. Oba te założenia są także celem obecnego rządu izraelskiego.

Izrael jest priorytetem w polityce zagranicznej Partii Republikańskiej

W 1980 r. środowiska żydowskie w USA zdecydowanie poparły kandydaturę Ronalda Reagana na prezydenta. Dlaczego? Ponieważ republikanie obiecali Izraelowi specjalny status w polityce obronnej USA. Administracja republikańska odwdzięczyła się najbardziej wyrazistą polityką proizraelską w historii USA. Tajemnicą poliszynela jest, że wśród zwolenników koncepcji rozbudowy „Wielkiego Izraela” znaleźli się wpływowi amerykańscy masoni, jak sekretarz stanu Alexander Haig, ambasador przy ONZ Jeane Kirkpatrick czy sekretarz obrony narodowej Caspar Weinberger. Ten ostatni przekonał amerykański senat do podpisania z Izraelem umowy o uczestnictwie sił zbrojnych tego państwa w amerykańskim programie Strategicznej Inicjatywy Obronnej SDI, który media nazwały nieco na wyrost „gwiezdnymi wojnami”.

Należy podkreślić, że lata 80. XX w., a zwłaszcza 12 lat rządów republikańskich (Ronalda Reagana i Georga Busha seniora) stanowiły diamentową erę w stosunkach między obydwoma państwami.

Ich egzemplifikacją jest nadanie w 1987 r. Izraelowi statusu ważnego sojusznika militarnego spoza NATO, podpisanie w 1985 r. umowy o wolnym handlu i utworzenie wspólnej grupy ds. rozwoju gospodarczego.

Za każdą z tych umów szły gigantyczne bezzwrotne dotacje, jakie nowożytne państwo żydowskie otrzymywało z kieszeni amerykańskiego podatnika. Z raportu wydanego 11 kwietnia 2014 r., zatytułowanego „Pomoc Stanów Zjednoczonych dla Izraela” i opracowanego dla Komisji Badań Kongresu przez specjalistę ds. polityki bliskowschodniej USA Jeremiego M. Sharpa, wynika, że od 1973 r. do 2003 r. Stany Zjednoczone przekazały Tel Awiwowi 140 miliardów dolarów.

Administracja Obamy tylko w jednym roku wysłała do Izraela 3,1 miliarda dolarów oraz 504 miliony dolarów przeznaczonych na wspólny program obrony rakietowej. Suma ta przekracza czterokrotnie mglistą obietnicę pomocy militarnej Polsce, jaką złożył prezydent Obama na Placu Zamkowym w Warszawie podczas obchodów 25. rocznicy wyborów kontraktowych.

Oznaczało to, że każdego dnia w latach 2009–2017 USA przekazywały do Izraela 9,9 miliona dolarów. A to przecież dopiero początek rwącej rzeki zielonych banknotów płynących wprost do skarbców izraelskich banków. Umowa zawarta pomiędzy administracją Georga W. Busha i rządem izraelskim zobowiązywała Waszyngton do wypłaty izraelskiemu partnerowi 30 miliardów dolarów w latach 2009–2018.

Czy ktokolwiek lubi Obamę w Tel Awiwie?

W 2011 r. prasa izraelska wylała kubły pomyj na propozycję prezydenta Baracka Obamy „powrotu Izraela do granic sprzed wojny 1967 roku”. Tym pomysłem Obama dowiódł swojej całkowitej niewiedzy w temacie polityki bliskowschodniej. Taka sama fala krytyki amerykańskiego prezydenta przetoczyła się także wśród wszystkich polityków palestyńskich – od działaczy ugodowego Fatahu po ekstremistów z Hamasu.

Należy podkreślić, że lata 80. XX w., a zwłaszcza 12 lat rządów republikańskich (Ronalda Reagana i Georga Busha seniora) stanowiły diamentową erę w stosunkach między obydwoma państwami.
Ich egzemplifikacją jest nadanie w 1987 r. Izraelowi statusu ważnego sojusznika militarnego spoza NATO, podpisanie w 1985 r. umowy o wolnym handlu i utworzenie wspólnej grupy ds. rozwoju gospodarczego. 

Zdumiewające, że administracja tego laureata Pokojowej Nagrody Nobla była absolutnie niezdolna wypracować logiczny plan pokojowy dla Bliskiego Wschodu. Przecież w gabinecie Obamy zasiadała większa ilość polityków i urzędników pochodzenia żydowskiego niż w jakimkolwiek innym gabinecie w historii USA. Nawet prasa izraelska naśmiewała się, że „w Białym Domu jest więcej Żydów niż w czasie posiedzenia rządu Netanjahu”. Zapewne z powodu „polityki wahadłowej” z Białego Domu odeszło wielu syjonistycznych jastrzębi, w tym szef sztabu prezydenta Rahm Emmanuel, doradca prezydenta David Axelrod, dyrektor Narodowej Rady Gospodarczej Lawrence Summers, szef Rezerwy Federalnej Ben Bernanke, dyrektor Biura Budżetu Peter Orszag oraz wielu innych.

Donald Trump – nadzieja izraelskich jastrzębi

Zmiana nadeszła wraz z nowym prezydentem, który w 2017 r. wprowadził się do Białego Domu. W polityce zagranicznej Donald Trump przyjął strategię faktów dokonanych. Bez zbędnych dyskusji przeniósł ambasadę USA w Izraelu do Jerozolimy, poparł budowę muru granicznego z Autonomią Palestyńską i dał zielone światło izraelskim siłom zbrojnym na rozprawienie się z Hamasem. Tel Awiw po raz pierwszy od ośmiu lat poczuł pełne wsparcie Waszyngtonu. Wszystko skończyło się w styczniu 2021 r. Pod względem stosunków z Ameryką rok 2024 okazał się najgorszy w całej historii Izraela. Może się jednak okazać, że pod koniec tego roku wszystko się zmieni.

To krytykowany w Europie Trump jest nadzieją dla zwolenników budowy tzw. Wielkiego Izraela, czyli państwa żydowskiego w granicach biblijnych. Wskazuje na to między innymi nieoficjalne spotkanie w Tel Awiwie z premierem Beniaminem Netanjahu trzech byłych wysokich członków administracji Trumpa: Roberta O’Briena, który był czwartym i ostatnim doradcą Trumpa ds. bezpieczeństwa narodowego, byłego ambasadora USA w Zjednoczonych Emiratach Arabskich Johna Rakolty i byłego ambasadora USA w Szwajcarii Eda McMullena. Przypuszcza się, że wizyta tych panów miała zapewnić izraelską prawicę i tamtejszą opinię publiczną o natychmiastowej zmianie polityki bliskowschodniej wypracowanej za prezydentury Joe Bidena. W przypadku zwycięstwa wyborczego Donalda Trumpa polityka wahadłowa USA ma się zmienić w pełne poparcie Izraela, niezależnie od kontrowersji związanych z niehumanitarnym sposobem przeprowadzania militarnych akcji odwetowych w Strefie Gazy.

To nie jest jedynie stanowisko sztabu wyborczego Trumpa, ale jednoznaczny kierunek polityczny całej GOP o czym świadczy chociażby długa rozmowa spikera Izby Reprezentantów Mike’a Johnsona z Beniaminem Netanjahu w marcu tego roku. Spiker zapewnił premiera, że republikanie będą wspierać Izrael mimo narastającej krytyki tego państwa ze strony Białego Domu i demokratów. Spiker zaprosił także szefa izraelskiego rządu do wygłoszenia przemówienia przed obiema izbami amerykańskiego Kongresu. Jednak w świetle apelu Chucka Schumera, przywódcy demokratów w amerykańskim senacie, wzywającego izraelski Kneset do ogłoszenia nowych wyborów w Izraelu, wątpliwe jest czy Netanjahu zdecyduje się wystąpić przed krytykującą go publicznością. Wszystko wskazuje, że dopiero listopadowe wybory prezydenckie w USA rozstrzygną jak będą wyglądały relacje amerykańsko-izraelskie, a tym samym jaka przyszłość czeka Izrael.

Stany Zjednoczone jako pierwsze państwo świata uznało niepodległość nowożytnego Izraela – już 11 minut po jego proklamacji 14 maja 1948 r. Stosunki specjalne, jakie łączyły od samego początku oba państwa, oznaczały przede wszystkim niekończącą się pomoc finansową płynącą z Waszyngtonu do Tel Awiwu, de facto przeznaczoną głównie na wydatki zbrojeniowe Izraela. Już w 1949 r. nowe państwo żydowskie otrzymało od American Export-Import Bank znaczną „pożyczkę” w wysokości 100 mln dolarów. Od tej pory stało się tradycją udzielanie rok w rok gigantycznych „pożyczek”, których nikt w Izraelu nie zamierzał spłacać.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Komentarze
Jan Skoumal: Pocztówka z Głubczyc do szefowej niemieckich nacjonalistów
Komentarze
Jerzy Haszczyński: Amerykański majstersztyk Beniamina Netanjahu. Przemowa w Kongresie Amerykanom się spodobała
Komentarze
Michał Szułdrzyński: Roman Giertych ratuje koalicję. Znowu
Komentarze
Bartłomiej Sawicki: Nowe opłaty od emisji uderzą Polaków po kieszeni, bo rząd nie uczy się na błędach
Materiał Promocyjny
Mity i fakty – Samochody elektryczne nie są ekologiczne
Komentarze
Michał Szułdrzyński: Krzykiem i przekleństwami prawa aborcyjnego się nie zmieni