Politycy partii rządzącej lubią mówić o suwerenie. Ba, pomni sentencji „vox populi, vox Dei”, przejmując władzę, deklarowali nawet, że żadnego projektu obywatelskiego nie odrzucą w pierwszym czytaniu, by pokazać owemu suwerenowi, jak jest dla nich ważny. Słowa, słowa, słowa. Gdy bowiem przychodzi co do czego, to marszałek Sejmu Elżbieta Witek nie pozwala projektowi obywatelskiemu ustawy nawet dotrzeć do etapu pierwszego czytania, wrzucając 119 tys. podpisów suwerena do sejmowej niszczarki.

A przecież politycy młodej demokracji, jaką wciąż jest polska demokracja, która jest za młoda nawet na to, by walczyć o prezydenturę w Polsce (ma bowiem dopiero 34 lata), projekty obywatelskie powinni traktować z wyjątkowym szacunkiem, bo są one wciąż zbyt rzadkim w Polsce przejawem aktywności Polaków w życiu publicznym. W kraju, w którym niechodzących na wybory jest zazwyczaj więcej niż popierających zwycięskie ugrupowanie, z wszelkich przejawów chęci uczestniczenia w życiu publicznym należy się cieszyć. Może złożenie podpisu nie wymaga wielkiego wysiłku, ale jeśli potem ten podpis ląduje w śmietniku marszałek Witek, to trudno oczekiwać, że zachęci to autora podpisu do podejmowania w przyszłości jakiejkolwiek aktywności. A demokracja bez zaangażowanych w jej funkcjonowanie obywateli jest – cytując innego klasyka – „czysto teoretyczna”.

Czytaj więcej

"Uczciwa Polska” PSL zmielona przez marszałek Witek

Chyba że z perspektywy rządzących podpisujący projekty obywatelskie ustaw też dzielą się na tych, którzy stoją tam, gdzie wtedy, i tych, którzy stoją tam, gdzie stało ZOMO. Czyli że podpis obywatela pod projektem jest cenny, o ile jest to podpis zgodny z oczekiwaniami rządzących. A skoro w tym przypadku mówimy o ustawie, pod którą podpisy zbierał opozycyjny PSL, to „sorry Winnetou”. Bo może podpisy, jak zwierzęta u Orwella, są co do zasady wszystkie równe, ale niektóre są jednak równiejsze. Problem w tym, że Orwell nie opisywał demokracji.