Dzień przed mistrzostwami Europy w piłce nożnej Robert Lewandowski był w każdym polskim domu, a olimpijczycy, nawet murowani kandydaci do złota, z woli sponsorów są na razie dość dyskretni. Może to się zmieni, gdy medale już zawisną na ich szyjach, i oby się zmieniło, bo dla wielu sportowców igrzyska to jedyna okazja, by przypomnieć o swoim istnieniu.

Piłkarze, koszykarze z NBA, tenisiści czy golfiści mają swój świat, dla nich wioska olimpijska jest egzotyczną atrakcją (coraz częściej zresztą z niej rezygnują, wynajmując pokoje w luksusowych hotelach), natomiast dla łuczników, kajakarzy czy strzelców uczestnictwo w igrzyskach to najważniejszy moment w sportowym życiu. Na co dzień mają ogromne kłopoty z pozyskaniem sponsorów, dlatego tak bezduszna jest polityka MKOl zakazująca tym, którzy za to nie zapłacili, wykorzystywania olimpijskiej symboliki podczas igrzysk. Coca-Cola i McDonald's mogą się reklamować do woli, bo wzbogacają olimpijski koncern o grube miliony, a np. piekarz z Pułtuska sponsorujący miejscowego zapaśnika nie może w trakcie igrzysk pokazać na wystawie jego zdjęcia w olimpijskim stroju. Trudno o większy cynizm.

Poza sponsorami olimpizmem rządzi telewizja. Amerykańska stacja NBC za prawo pokazywania igrzysk w Soczi, Rio, Pyeongchangu i Tokio zapłaciła 3,3 miliarda dolarów, może więc na stadionach czuć się jak u siebie. Godziny rozpoczęcia najważniejszych konkurencji od dawna wyznaczane są tak, by w USA był to czas najwyższej oglądalności. Sportowcy muszą się dopasować, to już nikogo nie dziwi.

Nic nie wskazuje, że Rio to będą beztroskie igrzyska: kłopoty ma Brazylia, kryzys przeżywa MKOl, doping okazuje się hydrą, której nie można obciąć łba, Rosja w Rio jest, ale jej sportowcy traktowani są tak, jakby wszyscy pochodzili z nieprawego łoża.

To będą dwa tygodnie pełne wzruszeń i emocji, ale dawny olimpijski zachwyt został nam już chyba bezpowrotnie odebrany.